sobota, 22 marca 2014

"Obrońcy skarbów" / "The Monuments Men"

Nie zrozumcie mnie źle - uwielbiam sztukę. Rembrandt poraża mnie swoją surowością, Magritte zachwyca pomysłowością, Hopper zaskakuje trafnością. Nawet Rothko i Klee sprawiają, że zatrzymuję się na chwilę. Wydaje mi się, że rozumiem fenomen "aury" otaczającej dzieła sztuki. To właśnie ona zmusza mnie do płacenia (horrendalnych niekiedy) kwot za bilety wstępu do muzeów. 


Jednakże zupełnie nie rozumiem intencji twórców filmu "Obrońcy skarbów". W założeniu miał być to komediodramat opowiadający historię grupy dzielnych amerykańskich intelektualistów, którzy narażając swoje życie, ratują najcenniejsze dzieła sztuki ze szpon nazistów. 

Ostatecznie film okazał się być serią nieskładnych sekwencji o bardzo niezręcznym (czy wręcz nieudolnym) poczuciu humoru oraz nachalnej symbolice. Gwiazdorska obsada, nie mając pola do manewru i  możliwości rozwinięcia skrzydeł, wygłasza puste komunały o poświęceniu i ratowaniu cywilizacji. Amerykanie, jako zbawcy zachodniej cywilizacji prezentują się zadziwiająco mdło i beztrosko. 


Gąszcz lokacji i bohaterów uniemożliwia jakąkolwiek identyfikację czy sympatię. George Clooney (również i reżyser filmu) jest tu populistycznym demiurgiem, który w przerwach pomiędzy przyglądaniem się obrazom a analizowaniem uderzająco prostych map, wygłasza natchnione przemówienia. Matt Damon powraca do swojego wizerunku idealnego męża z reklamy proszku do prania, a Hugh Bonneville, John Goodman i Bill Murray jedynie migają widzowi gdzieś w tle. Filmu nie uratował nawet niezwykle lubiany przeze mnie Jean Dujardin. 



Strata czasu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz