poniedziałek, 28 kwietnia 2014

"Locke"

Przez jakiś czas, aktorski fenomen Toma Hardy'ego, był dla mnie tematem zupełnie obojętnym. Owszem, słyszałam nazwisko, ale trudno mi było przypasować je do konkretnej twarzy.


Tak było do czasu jego roli w "Mroczny Rycerz powstaje". Ponieważ tak wyrazisty występ nie mógł być dziełem przypadku, moje zainteresowanie Tomem Hardym wzrosło. Film po filmie, zaczęłam przekonywać się, jak niesamowitym jest aktorem i dlaczego, tak trudno było mi początkowo jednoznacznie go przyporządkować. Wyreżyserowany przez Stevena Knighta "Locke" to ostateczne potwierdzenie jego aktorskiej maestrii.


Główny bohater filmu, odnoszący sukcesy zarówno na gruncie zawodowym jak i w życiu rodzinnym budowlaniec - Ivan Locke, otrzymuje telefon, który na zawsze zmieni jego życie. Brzmi jak początek solidnego filmu akcji, prawda? Tymczasem "Locke" to kameralna psychodrama, pełen dramatycznych wyborów moralitet o tym, jaką cenę mają nasze życiowe decyzje.

Ivan, decydując się na bycie przy porodzie kochanki, stawia na szali swoje życie zawodowe i rodzinne. Ryzykuje nieobecność przy kierowanej przez siebie operacji budowlanej na wielką skalę, zaniedbuje rodzinny rytuał wspólnego oglądania meczu. A równocześnie podejmuje decyzję właściwą moralnie, wykazując się dorosłością i dojrzałością. Przyjmuje konsekwencje swojego złego czynu, równocześnie przekonując się jak bardzo głęboko mogą one sięgać. Ku samym fundamentom.


Widzowi zostaje zaprezentowana droga Ivana do szpitala. W jej trakcie, wspólnie z bohaterem, zamknięci jesteśmy w samochodzie i pędzimy prostą, pustą angielską autostradą ku nieznanemu. Bez przerwy dzwoniący telefon, choć popycha akcję do przodu i wyjaśnia nasze wątpliwości, zaczyna coraz bardziej denerwować. Wzdrygamy się na dźwięk dzwonka, z przerażeniem i niepewnością pytając - co zawali się tym razem?

"Locke" nosi znamiona kina niezależnego, miejscami posługuje się dość nachalnym psychologizmem - przede wszystkim w niejasnych scenach monologów głównego bohatera. Jednakże pomimo to, jest dającym do myślenia filmem, w którym elementy samych siebie odnajdą nie tylko studenci budownictwa i zagubieni ojcowie rodzin.

Warto.


niedziela, 13 kwietnia 2014

"Snowpiercer: Arka przyszłości" / "Snowpiercer"

Czasami zdarza mi się oglądać film, o którym nic nie słyszałam. Wybieram go z repertuaru kinowego na chybił trafił, chcąc odpocząć od trudnego materiału filmowego wymaganego na moich studiach. "Snowpiercer: Arka przyszłości" zaciekawił mnie swoim zwiastunem, tytułem oraz obecnością lubianego przeze mnie Chrisa Evansa. Co więcej, byłam przekonana, że będzie to kolejny hollywoodzki blockbuster, w którym oprócz pochwalenia efektów specjalnych, smaczków intertekstualnych i widowiskowości, nie będę miała zbyt wielkiego pola do popisu. Tymczasem "Snowpiercer: Arka przyszłości" nie jest tym na co wygląda. Jakie to piękne, że kino potrafi mnie jeszcze zaskoczyć.


W niedalekiej przyszłości, globalne ocieplenie urasta do rangi podstawowego problemu naszej planety. Odpowiedzią na to zagrożenie, zdaje się być nowa substancja chemiczna - CW7, która rozpylona w atmosferze, ma znacznie poprawić stan środowiska naturalnego. Jednakże, zamiast pomóc, CW7 sprowadza na świat epokę lodowcową, powodując natychmiastowe zamarznięcie wszystkiego i wszystkich.


Z ekologicznej katastrofy ratuje się jedynie wąska grupa ludzi, która utrzymuje się przy życiu dzięki, zkonstruowanemu przez szalonego wizjonera, pociągowi. Ta niezwykła, napędzana tajemniczym perpetuum mobile maszyna, ma jednak swoje minusy. Utrwala wszystkie społeczne podziały - bogatsi, zajmujący uprzywilejowane miejsca w pierwszej klasie, cieszą się beztroskim życiem pełnym wygód i rozrywek. Tymczasem podróżująca trzecią klasą biedota przypomina do złudzenia pasażerów pociągów do obozów koncentracyjnych. Stłoczeni, zniewoleni i zdegradowani w swoim człowieczeństwie oraz odżywiający się jedynie białkową żelatyną ludzie, co pewien czas buntują się przeciwko swojemu miejscu na końcu rozpęczonej maszyny. "Snowpiercer: Arka przyszłości" opowiada historię jednego z takich buntów, dowodzonego przez Curtisa Everetta (w tej roli brodaty Chris Evans).


Wyreżyserowany przez Koreańczyka Bong Joon-ho film, wyróżnia się na tle innych, dystopijnych wizji naszej przyszłości. Świat pędzącego pociągu jest mroczny, duszny, niepokojący, a nawet przerysowany. Przemoc nie ogranicza się w nim do mechanicznych pociągnięć za spust pistoletu. Mamy tu doczynienia z zamrażaniem i rozbijaniem kończyn młotkiem, siekaniem siekierami, nożami i wszelkimi innymi ostrymi narzędziami. Przemoc, choć zwielokrotniona i przypominająca miejscami sceny z filmu "Sucker Punch", nie jest bezmyślna. Dominująca w niektórych sekwencjach komiksowość, jest jak najbardziej trafnym odczuciem, "Snowpiercer" jest bowiem adaptacją fancuskiej powieści graficznej.


Można nieco zagubić się w nagłych zmianach nastoju i zaskakujących elementach czarnego humoru - jak choćby przerysowana do granic możliwości postać nadzorczyni (Tildę Swinton) lub ciężarnej nauczycielki (Alison Pill). Całość jest jednak dziwnie spójna i po seansie pozostawia pewne poczucie niepokoju - co właśnie widzieliśmy? Koreańską wersję postmodernizmu? Francuską ekologiczną przestrogę? A może nową wizję dystopijnej przyszłości?

Sprawdźcie sami.


poniedziałek, 7 kwietnia 2014

"Grand Budapest Hotel"

Każdy kolejny film Wesa Andersona dowodzi, że jest on jednym z nielicznych twórców, którzy potrafili połączyć romans z kinem mainstreamowym z umiejętnością zachowania autorskiego stylu. Filmy Teksańczyka rozpoznaje się już po jednym kadrze. Panuje tu charakterystyczny porządek, całość usiana jest znaczącymi rekwizytami, a bohaterowie to przede wszystkim outsiderzy i ekscentrycy. Wszędzie panuje mania układania, katalogowania, wyczyszczenia i sprowadzenia do minimum. U Andersona nawet najbardziej rozbudowana scenografia przypomina domek dla lalek, umowną makietę, miniaturę stworzoną przez pasjonata historii.


Ja osobiście nie uważam Andersona za ponadczasowego mistrza i geniusza. Na jego filmy chodzę wyłącznie ze względów estetycznych, "żeby się napatrzeć". Fabuła, choć niewątpliwie jest niezbędnym składnikiem tej przyjemności, staje się dla mnie elementem czysto pretekstowym. Dlatego też, trudno mi opowiedzieć meandryczną fabułę "Grand Budapest Hotel", w której wątki, postacie i miejsca pojawiają się i znikają, niczym kukułka w zegarze. I choć całość zdaje się być czystym chaosem, to uwierzcie mi - w tym szaleństwie jest metoda!


Anderson organizuje swoje filmy wokół nietuzinkowych postaci o wyrazistych charakterach. W jego najnowszym filmie pojawiają się między innymi: Tilda Swinton, F. Murray Abraham, Jude Law, Bill Murray, Willem Dafoe, Mathieu Amalric i Jeff Goldblum. I choć od tej wyliczanki można dostać mocnych zawrotów głowy, Anderson zdaje się panować nad tym aktorskim chaosem i daje możliwość wybrzmienia każdej, nawet najbardziej epizodycznej postaci.

Jednakże największy popis daje w "Grand Budapest Hotel" odtwórca głównej roli - Ralph Fiennes. Wciela się on w postać ekscentrycznego portiera z alpejskiego hotelu, który znany jest ze swojego profesjonalizmu i dbałości o klientów - zwłaszcza o starsze, zamożne arystokratki. Nie podejrzewałam, że gwiazda filmu "Lista Schindlera" ma w sobie aż taki komediowy potencjał.

"Grand Budapest Hotel", jak przynaje sam twórca, inspirowany jest twórczością pisarza i dramaturga Stefana Zweiga. Mnie jednak najbardziej przypomina odkopane gdzieś w zakamarkach babcinej szuflady pocztówki z przedwojennych Sudetów, obrazy jelenia na rykowisku i do tej pory budzące u mnie grozę, poroża i wypchane zwierzęta, stanowiące ekscentryczną dekorację niektórych domów.


Film ten zawiera w sobie również dużą dozę nostalgii. To wyraz tęsknoty za światem, który przeminął i już nie powróci. Anderson czuje, że urodził się w złym miejscu i złym czasie i chętnie zamieniłby rodzinny Teksas, na austrowęgierski kurort z końca XIX wieku.

"Grand Budapest Hotel" przypomina ciastko z filmowej cukierni Mendla: pięknie opakowanie, nieco pokraczna zawartość... ale i tak pychota!




sobota, 5 kwietnia 2014

"Wielkie piękno" / "La grande bellezza"

Istotą włoskości jest nie tylko pizza, żywa gestykulacja, wino i Koloseum. To kwestia znacznie bardziej złożona, co swoimi filmami starał się udowodnić mistrz Federico Fellini. Jego Italia była ekscentryczna, przerysowana, ale też zagadkowa i pełna wewnętrznych sprzeczności. Kontynuatorem tej tradycji obrazowania Włoch jest reżyser Paolo Sorrentino.

"Wielkie piękno" to opowieść o współczesnym Rzymie i żyjącym w nim pisarzu - Jepie Gambardelli (w tej roli ujmujący Tony Servillo). Jep w swoim życiu napisał tylko jedną książkę, będącą wyrazem jego młodzieńczego buntu. Jednak pisarzowi szybko udało się odnaleźć w środowisku rzymskiej elity i od tej pory wiedzie życie pełne imprez, bankietów i nieprzespanych nocy. Swój głęboki, egzystencjalny kryzys ukrywa pod płaszczykiem wizerunku lwa salonowego, natomiast cięte riposty i trafne, złośliwe komentarze przykrywają jego twórczą niemoc. Jep zdaje sobie sprawę z upływającego czasu i swojego starzenia się. Zauważa sztuczność, pretensjonalność i bezsens. Tam gdzie inni widzą sacrum i sztukę, on widzi jedynie zakłamanie i głupotę.



Oglądając "Wielkie piekno", chciałoby się aż zakrzyknąć - takich filmów się już nie robi! Wybujała estetyka, łagodne zdjęcia Luca Bigazzi, zmienne tempa i nastroje oraz galeria dziwacznych postaci w teorii, czynią dzieło całkowicie anachronicznym. Jednakże całość, nie ma w swobie nic ze staroświeckości. Problemy bohatera i przedstawiony świat jest nam znany i odczuwamy pewne duchowe pokrewieństwo z zagubionymi postaciami.


"Wielkie piękno" to jeden z tych filmów, które wywołują u widza tak lubiane uczucie "ciepła na duszy".Wychodząc z kina czujemy, że widzieliśmy coś pięknego, choć sami nie jesteśmy pewni dlaczego. Zaczynamy rozmyślać nad znaczeniem tytułu i podobnie jak bohater, szukać "Wielkiego Piękna". A jego tymczasem nie ma, nie istnieje nigdzie w jednej, zamkniętej całości. Jest raczej rozsiane, po pozornie nieznaczących i przeciętnych momentach życia.

Zdecydowanie TAK.