środa, 23 września 2015

"Młodość" / "La Giovinezza"

Po zachwycającym Wielkim pięknie, Włoch Paolo Sorrentino zrealizował kolejny niepowtarzalny film, stanowiący przykład mądrej i lekkiej rozrywki, która nie odstrasza od siebie widzów zbyt hermetycznym intelektualizmem.


Bohaterowie Młodości spotykają się nie w słonecznej Italii, a w smaganym górskimi wiatrami szwajcarskim kurorcie Davos. Kompozytor Fred Ballinger (Michael Caine) walczy z opanowującą go apatią godną stereotypowego angielskiego gentelmana trzymającego emocje na wiecznej wodzy oraz spędza czas ze swoją piękną córką (wspaniała Rachel Weisz). W tym samym czasie jego najbliższy przyjaciel, reżyser Mick Boyle (Harvey Keitel) marzy o podsumowaniu swojej twórczości i rozpaczliwie chwyta się ostatków dawnego geniuszu. Luksusowy hotel zamieszkują również młody hollywoodzki aktor Jimmy (Paul Dano), pewna milcząca para oraz instruktor wspinaczki o smutnej twarzy.


Młodość oszałamia widza zwielokrotnionymi obrazami starych, pomarszczonych ciał, poddających się zabiegom w celu odzyskania dawnej świetności. Starość w ujęciu Sorrentino nie jest jednak brzydka i odrzucająca, a raczej naturalna i zwykła. Bohaterów bardziej od tracącej jędrność skóry, martwią jej inne syptomy: pogarszająca się pamięć, rozczarowanie i potrzeba podsumowania.


W Młodości zabrakło mi niestety włoskiej lekkości i elegancji Wielkiego piękna, co wydaje się być konsekwencją decyzji reżysera, aby najnowszy film zrealizować w języku angielskim. Znakomitemu duetowi Caine - Keitel daleko do dezynwoltury Jeba Gambardelli w wykonaniu Tony'ego Servillo. Nie można jednak zaprzeczyć, że to aktorzy, zwłaszcza drugoplanowi stanowili istotę filmu - mój zachwyt wzbudziła zwłaszcza Rachel Weisz, która wysmarowana błotem i leżąca na stole do masażu potrafiła swoim monologiem doprowadzić mnie do dziwnego stanu podziwu, przejęcia i wzruszenia oraz posiadająca niezwykły dystans do siebie Jane Fonda.


Tradycyjnie u Sorrentino nie rozczarowują również wymuskane zdjęcia, dzięki którym niemalże każdy kadr nadaje się do powieszenia na ścianie oraz eklektyczna ścieżka dźwiękowa, płynnie przechodząca od elektroniki przez rock do kwartetów smyczkowych.



Wniosek jest prosty - Młodość nie zawsze jest chmurna i durna.
(A wiek nie zawsze dodaje nam rozsądku)


wtorek, 15 września 2015

"Karbala"

Reżyser Karbali, pierwszego polskiego filmu o wojnie w Iraku, przed rozpoczęciem zdjęć z pewnością obejrzał nie raz Helikopter w ogniu Ridleya Scotta, traktując go jako swoje główne źródło inspiracji. Niestety potraktował go zbyt dosłownie, zapominając, że zamiast wielomilionowego budżetu robi film w polskich warunkach.


Dlatego sprawdzająca się w Hollywood trzęsąca się kamera "z ręki" w przypadku "Karbali" nie dodaje autentyczności, a jedynie irytuje, podobnie zresztą jak operowe zawodzenie nieprzydające filmowej historii ani grama dostojeństwa i tragizmu. Irakijczycy poruszają się chaotycznie po stworzonym z dykty i tektury polu bitwy, a przemiana jednego z głównych bohaterów filmu (Antoni Królikowski) jest niewiarygodna i tandetna.


Wszystkie wyliczone przeze mnie zarzuty nie oznaczają jednak, że Karbala jest filmem złym i nie do oglądania. Oczekiwanie na kolejne konfrontacje jest pełne napięcia, problemy polskich żołnierzy wywołują współczujący uśmiech, a Bartłomiej Topa w roli dowódcy oddziału wzbudza sympatię swoim zrezygnowanym i pełnym pogodzenia z losem podejściem do nieustannej beznadziei.


Ogromnym plusem jest fakt, że wreszcie mamy okazję obejrzeć film na temat współczesnego konfliktu zbrojny, zamiast maglowanego do znudzenia tematu II wojny światowej. Ponadto twórcy Karbali nie szczędzą widzom interesujących spostrzeżeń na temat geopolitycznej sytuacji słabych państewek w rodzaju Polski czy Bułgarii, zawsze muszących się podporządkowywać Wielkiemu Bratu (niegdyś Związkowi Radzieckiemu, obecnie Stanom Zjednoczonym).


Karbala nie wychwala też pod niebiosa polskiego bohaterstwa - zwycięstwo jest osiągnięte tam z obowiązku i bez zbędnego heroizmu. Zamiast szaleńczego biegu z szablami na czołgi, polscy żołnierze planują spłaty rat kredytów i remonty mieszkań, za które zapłacą zarobionymi w trakcie misji pieniędzmi. I choć oczywiście film wpisuje się w odwieczny polski kompleks "niedocenienia", to równocześnie bardzo mocno pokazuje jak bardzo nie byliśmy przygotowani do wyjazdu do Iraku - nasze samochody wojskowe rozlatywały się i wzbudzały śmiech sojuszników, a radiotelefony psuły się i zacinały.


Porównując Karbalę z innym polskim filmem na temat współczesnych konfliktów zbrojnych, Demonami wojny według Goi (gdzie nie było ani Goi ani sensu), łatwo zauważyć, że zrobiliśmy duży krok w kierunku polskiego kina, które potrafi opowiadać nie tylko o historii, lecz również o tym co dzieje się obecnie. Szkoda tylko, że robimy to tak chaotycznie, nieoryginalnie i korzystając z klisz rodem z amerykańskiego kina wojennego (scena z polską flagą!).

Krótko mówiąc: Karbala nie powoduje zespołu szoku pourazowego, ale stać nas na więcej.

piątek, 4 września 2015

"We Are Your Friends"

Początek września to czas powrotów do szkoły i powakacyjnych spotkań z kolegami z klasy. Niestety ponieważ obowiązkowy tok mojej nauki już się zakończył,  nie dane mi było uczestniczyć w tym corocznym rytuale białych bluzek i czarnych spódnic. Wzięłam za to udział w innym zwyczaju, którego jestem współautorką, a który zdecydowanie wpisuje się w zbiór guilty pleasures. Bo oto od kilku już lat, ja i znana niektórym Karolina ps. Rolka, oglądamy w kinie prawie każdy film, w którym pojawia się wybitny aktor młodego pokolenia o twarzy nieskalanej inteligencją - Zac Efron. Przyczyny tego zjawiska leżą poza granicami świadomości, dlatego nie warto ich dociekać.


Główny bohater filmu We Are Your Friends, Cole (Zac Efron), marzy o karierze DJ-a, jednak na razie musi zadowolić się rozkręcaniem imprez w jednym z podrzędnych klubów w Los Angeles. Robi to wraz z grupą kumpli - dandysowatym Ollie, agresywnym Masonem i niepozornym Wiewiórem. Gdy podczas jednego z wieczorów Cole spotyka na swojej drodze przebrzmiałą gwiazdę muzyki elektronicznej Jamesa (Wes Bentley) i jego partnerkę Sofie (Emily Ratajkowski), czuje, że jego życie wreszcie może się zmienić.


We Are Your Friends jest debiutem reżyserskim Maxa Josepha, dotychczas współpracującego ze stacją MTV. Twórca wydaje się nie być pewnym wybranej przez siebie estetyki rodem z ex-muzycznej stacji, dlatego miesza ją z już sprawdzonymi kliszami. Sekwencje instruktażowe rodem z filmów Wesa Andersona mieszają się tu z animacjami w stylu Żółtej łodzi podwodnej i teledyskowymi relacjami z festiwali muzycznych. W tym gąszczu wizualnych sampli gubi się najważniejszy element filmu - muzyka. Basy w We Are Your Friends nie łamią żeber lecz hipstersko łaskoczą i wyciskają zły.


Niestety, film nie składa się jedynie z eklektycznej (i całkiem niezłej) warstwy wizualnej. Jest jeszcze fabuła, tak wątła i umowna, że właściwie niezauważalna. Bohaterowie patrzą na siebie z niedowierzaniem i bez przekonania wypowiadają kolejne bezsensowne kwestie, czekając aż ich udrękę skróci kolejna efektowna sekwencja imprezy. I choć film porusza interesujące, ekonomiczno-społeczne kwestie (wykorzystywanie kryzysu na rynku nieruchomości przez nieuczciwych inwestorów, wszechobecne używki i nałogi) to robi to wyjątkowo niezdarnie, szybko tracąc zainteresowanie publiczności.



We Are Your Friends to film przypominający instagramowe zdjęcia. Niby ładne, przyprawione interesującym filtrem, ale właściwie nie wiadomo co przedstawiają.