piątek, 31 października 2014

"Zimowy sen" / "Kis Uykusu"

Czując się w tym temacie swobodnie i względnie bezpiecznie, najchętniej pisze o amerykańskich blockbusterach. Dzisiaj jednak, nie tylko ze względu na aurę i zbliżające się specyficzne święta, opowiem o docenionym na tegorocznym festiwalu w Cannes (Złota Palma!) tureckim filmie "Zimowy sen". Z góry przepraszam za brak doświadczenia w tej delikatnej dziedzinie.

Centralna Anatolia, to czysto kuriozalny rejon Turcji, stosunkowo popularny wśród turystów. Jego kosmiczny krajobraz przypomina nieco pustynne wioski z Tunezji, a polepione, wyżłobione w skałach domki to szalony sen każdego architekta.


W tym niezwykłym miejscu swój mały hotel "Otello" prowadzi emerytowany aktor Aydin (Haluk Bilginer). Ze względu na zbliżający się koniec sezonu, nieliczni turyści już wkrótce opuszczą swoje pokoje, a właściciel wreszcie będzie miał możliwość w spokoju popracować nad swoją książką "Historia tureckiego teatru". Jednakże, jak wie to każdy student, najtrudniej jest zacząć pisać, dlatego też Aydin spędza swój czas głównie na rozmowach z siostrą Neclą (Demet Akbag) i piękną młodą żoną Nihal (Melisa Sozen).


Niemalże odcięty od świata hotelik stanowi odrębny mikrokosmos, w których bohaterowie spierają się ze sobą na błahe i fundamentalne tematy. Otuleni ciepłymi swetrami i oświetleni kojącym światłem kominka zapraszają nas do uczestnictwa w rozmowie, równocześnie zniewalając na całe 196 minut projekcji. To taka turecka telenowela, zbierająca ogrom wątków i rozmów w jedno.


"Zimowy sen" ogląda się niesamowicie przyjemnie, cały czas zastanawiąc się nad oceną głównego bohatera. Czasami wzbudza on naszą sympatię, czasem oburza i odrzuca. Jest pełnowymiarowym człowiekiem, któremu nieobcy jest cynizm, sentymentalizm i pretensjonalne przemądrzalstwo. Zaśnijcie w ten turecki, zimowy sen i przekonajcie się sami, że slow-cinema niekoniecznie musi być nudne i przygnębiające.

niedziela, 12 października 2014

"Bogowie"

Zachód, obecnie oddalony o jeden lot Ryanairem, w czasach PRLu stanowił niedościgniony wzorzec rozwoju cywilizacyjnego i dobrobytu. Kapitalistyczny świat wpierał innowacyjność i postęp, by ludziom żyło się coraz łatwiej i wygodniej. Tymczasem w komunistycznej Polsce, utknanej z sieci układów i układzików, wszystko szło opornie i siermiężnie. Absurd gonił absurd, a przaśność i szarość wyglądały zza każdego rogu. W tego rodzaju czasach, obecnie chołubieni innowatorzy, prekursorzy i nonkonformiści mieli trudne życie. Jednakże jak bardzo wyraźnie wybijały się z tłumu ich wielobarne osobowości!

Taką osobą, jak przekonuje nas film Łukasza Palkowskiego "Bogowie", był w latach 80. młody kardiochirurg - Zbigniew Religa. Niepokorny choleryk z oddaniem walczył z przeciwnościami losu i systemu, by wnieść polską kardiochirugię do światowego poziomu i doprowadzić do pierwszego w Polsce przeszczepu serca.



Tomasz Kot w roli Religi jest nie tyle dzwierciedleniem, co raczej jego wierną kopią. Aktor przestudiował dokładnie wygląd, zachowanie i sposób poruszania się lekarza, a następnie odtworzył je bezbłędnie na ekranie. I choć osobiście uważam, że drobina wariacji i interpretacji nikomu nie szkodzi, to Kot w roli chirurga zachwyca i przypomina o innej swojej świetnej roli - Ryśka Riedla w "Skazanym na bluesa".


"Bogowie", laureat głównej nagrody na festiwalu w Gdyni, jest filmem biograficznym w iście hollywoodzkim stylu. Skrupulatnie zbudowany scenariusz trzyma nas w napięciu, choć w gruncie rzeczy znamy przebieg i zakończenie całej historii. Dramaty, udręczenie i trudności są równoważone sporą dawką humoru spod znaku absurdów PRLu i polskiej mentalności, co sprawia że "Bogowie" są nie tylko przyczynkiem do reflesji, ale przede wszystkim solidną rozrywką. Miejscami zawodzi montaż i drażni ścieżka dźwiękowa, jednak są to drobne usterki, nieistotne w tym na prawdę świetnie działającym mechanizmie.


Reżyser filmu jedynie zaznacza etyczny problem, jaki wiąże się z transplantologią, pozostawiając widzowi wyrobienie sobie decyzji na ten temat. Podobnie wygląda sprawa z medycznym żargonem, który nie przytłacza, a jedynie dodaje autentyzmu.

Historia Zbigniewa Religi to odpowiedź na szalejące w Polsce huragany religii i fundamentalizmu. Człowiek nauki też może być bohaterem i nie musi przy tym z namaszczeniem oddawać życia podczas narodowego zrywu. "Bogów" trzeba zobaczyć, bo to doskonały lek na nasze narodowe schorzenia.

wtorek, 7 października 2014

"Służby specjalne"

"Służby specjalne" to czysty chaos, coś w rodzaju filmowej wersji poradnika "Jak zostać tajnym agentem w weekend". Za długie i zbyt skomplikowane śródtytuły są dowodem na gargantuiczne wykwity twórczości scenarzystów. Podobnie wyglądają dialogi - na palcach jednej ręki jesteśmy w stanie policzyć te, które brzmią jak autentyczna mowa ludzka.


Oczywiście jasnym jest, że członkowie służb specjalnych, policji i wojska, posługują się swoistym żargonem, przypominającym swoją finezją więzienną grypserę. Niestety kwestie te, wypowiadane przez bohaterów filmu, brzmią mechanicznie, sucho i niewiarygodnie. Bohaterowie wyrzucają z siebie potoki niewyraźnych słów, z których trudno zbudować spójną fabułę.

Najnowszy film Patryka Vegi jest obrazą dla inteligencji. Zamiast mówić wprost i nazywać rzeczy po imieniu lub ukrywać prawdę dostarczając widzowi jedynie poszlak i delikatnych wskazówek, Vega serwuje widzowi prostackie nawiązania. Jego Palikot jest karykaturalnym dziwakiem w berecie i kolorowym szaliku, Andrzej Lepper prostackim grubasem, a Maciarewicz antyludzkim cyborgiem z szaleństwem w oku. Żaden z nich nie został w filmie przywołany po imieniu, a my, doskonale zdając sobie sprawę kto jest kim, czujemy się rozczarowani brakiem zaufania twórców.


Bohaterowie "Służb specjalnych" są bardzo podobni do tych, znanych z serialu Vegi "Pitbull". Oto stary wyjadacz, pozostałość dawnego ustroju (Janusz Chabior) sprzymierza się z fachowcem, znajdującym się na samym środku swojej zawodowej kariery (Wojciech Zieliński) oraz młodym i początkującym rekrutem, w tym przypadku płci żeńskiej (Olga Bołądź) by wspólnie realizować zadania zlecane przez enigmatycznego generała (Wojciech Machnicki).


Niezależnie od tego, jak bardzo fascynują nas naprężone mięśnie Olgi Bołądź, naga Kamila Baar, wojskowy slang czy kłamstwa i oszustwa IV RP, "Służby specjalne" to przede wszystkim strata czasu i pieniędzy.