środa, 27 grudnia 2017

10 najlepszych filmów 2017 roku

To już TEN czas. Pora podsumowań i zestawień, z których niewiele wynika, choć można po nich wyrokować o gustach, fascynacjach i skrzywieniach. Stworzenie osobistego rankingu filmów roku to zawsze trudne doświadczenie. Podczas pisania nieustannie towarzyszy mi przekonanie, że o czymś zapomniałam, a jakaś perełka pozostała ominięta i niedoceniona. Równocześnie jak wyrzut sumienia rzucają mi się w oczy tegoroczne filmy, których jeszcze nie widziałam (tak tak, pamiętam o was). Mimo wszystko zapraszam do zapoznania się z moim osobistym zestawieniem 10 najlepszych filmów, składającym się z dwóch kategorii: polskich premier w 2017 roku oraz filmów, które nie trafiły w tym roku do polskiej dystrybucji. Kolejność przypadkowa!


PREMIERY 2017

#1. "Dunkierka" ("Dunkirk", reż. Christopher Nolan)


#2. "Baby Driver" (reż. Edgar Wright)


#3. "Ptaki śpiewają w Kigali" (reż. Krzysztof Krauze, Joanna Kos-Krauze)


#4. "The Florida Project" (reż. Sean Baker)


#5. "A Ghost Story" (reż. David Lowery)


#6. "Uciekaj" ("Get Out", reż. Jordan Peele)


#7. "The Square" (reż. Ruben Östlund)


FILMY SPOZA POLSKIEJ DYSTRYBUCJI

#8. "Good Time" (reż. Josh i Benny Safdie)


#9. "Niemiłość" (reż. Andriej Zwiagincew)


#10. "Tamte dni, tamte noce" ("Call Me By Your Name", reż. Luca Guadagnino)



A teraz skoro udało mi się utrzymać wasze zainteresowanie: 
idą zmiany, bo jak się coś robi, to trzeba robić to porządnie. Walczę z blogowaniem już przez siedem lat (aua) i najwyższa pora aby odświeżyć nieco formułę tego zmagania. Szczegóły i pierwsze efekty już w nowym roku.
Stay tuned! 


piątek, 3 listopada 2017

8. American Film Festival

Ósma edycja American Film Festival zakończyła się w ubiegłą niedzielę, nadszedł więc czas na garść pofestiwalowych refleksji. Słabe ze mnie zwierze festiwalowe. Właściwie już od drugiej, najpóźniej trzeciej projekcji danego dnia myślę tylko o tym żeby się położyć (lub wstać i nigdy już nie siadać) i na spokojnie przetrawić wszystkie treści jakie dotarły do mnie z wielkiego ekranu. Chciałabym zachować w sobie dłużej ciepło Tamtych dni, tamtych nocy czy pulsującą energię Good Times., jeszcze chwilę powzdychać do Armiego Hammera czy pogłowić się nad postacią graną przez Joaquina Phoenixa w Nigdy cię tu nie było. Niestety festiwale (zwłaszcza w przypadku kiedy wrodzona zachłanność zmusza do uczestniczenia w pięciu projekcjach dziennie) nie dają takiej możliwości. Są oczywiście znakomitą okazją żeby zobaczyć filmy przed ich oficjalną premierą oraz nadrobić trudno dostępne tytuły. Pytanie jednak jak taki zmasowany zalew treści, powodujący kompletne przebodźcowanie, wpływa na jakość odbioru. 

Party like Armie Hammer (Tamte dni, tamte noce)
Dobrze, ale wystarczy już narzekania, ponieważ najwyższa pora podsumować festiwalowe wrażenia. Spośród zobaczonych 23 filmów (w tym jednego poza Kinem Nowe Horyzonty, w ramach odreagowywania braku biletów na galę otwarcia) wybrałam 6 moim zdaniem najlepszych. Kolejność nieprzypadkowa!

#1. Call Me By Your Name / Tamte dni, tamte noce


Wydaje mi się, że ten film lepiej się ogląda, niż się o nim pisze. W gruncie rzeczy to trochę fabularny bałagan, pełen ponadnarodowej, intelektualnej bufonady. Nikt nie ma tu problemów materialnych, wszyscy doskonale dogadują się w obcych językach, a słoneczna Italia wygląda świetnie nawet w strugach deszczu. Mimo to Tamte dni, tamte noce ogląda się świetnie, a dominującym wrażeniem po projekcji jest rozlewające się po ciele ciepło. Ta delikatna, opowiedziana z wyczuciem i humorem historia wakacyjnych romansów jest całkowicie naturalna i pozbawiona pretensjonalności. Swoboda obyczajowa jest logiczną konsekwencją wakacyjnego odprężenia, a rodzący się gejowski romans, choć pozbawiony spektakularnych wybuchów emocji, przekonuje do siebie bardziej niż niejedna wielka historia miłosna. Pozytywne filmowe wrażenia są zasługą znakomitych aktorów zgromadzonych na planie przez reżysera, Lukę Guadanino (Jestem miłością, Nienasyceni). Od Armiego Hammera balansującego pomiędzy żydowską tożsamością a wizerunkiem aryjskiego, postawnego Skandynawa trudno oderwać wzrok, podobnie jak od pełnego młodzieńczego uroku Timothee Chalameta. Całość dopełniają nieco wycofani Amira Casar oraz Michael Stuhlbarg jako najbardziej wyrozumiali rodzice świata. 

#2. Good Time


Nigdy nie sądziłam, że wystawię tak wysoką ocenę filmowi w którym główną rolę gra Robert Pattinson. Dawny wampir Edward z niesławnej serii Zmierzch (2008-2012) zdołał skutecznie pozbyć się połyskliwego wizerunku romantycznego kochanka - i chwała mu za to! W Good Time, stworzonym przez braci Safdie (ważne postaci amerykańskiego kina niezależnego), Pattinson wciela się w rolę złodzieja, uczestniczącego w napadzie na bank. Przedsięwzięcie nie idzie jednak po jego myśli i rozpoczyna całą serię niefortunnych zdarzeń, rozgrywających się na przestrzeni jednej, wyjątkowo pechowej nocy. Good Time sprawia wrażenie filmu rodem z poprzedniej epoki. Pulsujące światła, iście postmodernistyczny montaż i sposób opowiadania oraz natrętna elektroniczna muzyka przypominają najwcześniejsze filmy Nicolasa Windinga Refna, na czele ze słynnym Pusherem (1996), natomiast fabuła przywodzi na myśl inny film, także pokazywany podczas 8.AFF: Po godzinach Martina Scorsese. 

Od lewej: plakat filmu Po godzinach (1985, reż. M. Scorsese) i Good Time (2017, reż. bracia Safdie)

#3. The Florida Project


The Florida Project to kolejny film Seana Bakera, reżysera fenomenalnej Mandarynki z 2015 roku. Mandarynka zwróciła na siebie uwagę przede wszystkim nietypowym sposobem realizacji (była kręcona iPhonem), a także zupełnie oderwanym od zwyczajowych konwencji potraktowaniem świątecznej atmosfery. Głównymi bohaterkami były transseksualne prostytutki przemierzające Los Angeles w celu wyrównania rachunków ze zdradzieckim byłym chłopakiem jednej z nich. Swój kolejny film, Sean Baker także osadza w znanym nam ze słyszenia i kultury popularnej miejscu, jednak pokazuje je w sposób dalece inny, zdecydowanie pozbawiony uroku. The Florida Project ukazuje środowisko mieszkańców moteli, którzy ze względu na rozliczne problemy nie są w stanie opłacić zwykłego mieszkania. Tkwią więc w małych, anonimowych pokojach, przeznaczonych na krótki pobyt dla przejeżdżających turystów. Choć okoliczności nie są sprzyjające, życie toczy się tam normalnym rytmem pracy, obiadów, wspólnego oglądania telewizji. Beznadzieję sytuacji najmniej odczuwają biegające po motelach dzieci, których wyobraźnia pozwala na beztroską zabawę w nawet najbardziej obskurnych wnętrzach. To własnie one, ze swoimi zabawami i podpatrzonymi u dorosłych zachowaniami są głównymi bohaterami filmu Bakera. Partneruje im jeden z najbrzydszych aktorów Hollywood, Willem Dafoe, grający menadżera motelu, a za razem poczciwego anioła stróża dziecięcej gromadki. 

#4. A Ghost Story


Wszyscy którzy mnie znają, doskonale wiedzą że powolna narracja nie jest tym, co Kaje lubią najbardziej. Atmosfera wyciszenia, pustki i pewnej wszechogarniającej powolności jest jednak doskonałym sposobem do opowiadania o stracie. A Ghost Story w nielineralny i zdecydowanie nieklasyczny sposób przedstawia zmagania młodej dziewczyny (Rooney Mara) z bezsensowną śmiercią ukochanego (Casey Affleck). Choć fizycznie nieobecny, nadal jest jednym z najważniejszych elementów jej życia, co zostało podkreślone za pomocą niezwykle prostego zabiegu. Affleck po śmierci pojawia się w życiu bohaterki jako klasyczny halloweenowy duch - postać, nakryta długim, białym prześcieradłem. To dziecięco proste rozwiązanie rozbija nasze przyzwyczajenia i paradoksalnie nadaje historii prostotę oraz pozbawia ją pretensjonalności. A Ghost Story to przejmujący, przygnębiający i niezwykle smutny film, idealnie pasujący do deszczowego listopada przepełnionego refleksją nad przemijaniem oraz wspomnieniami o bliskich zmarłych. 

#5. Wielka czerwona jedynka / The Big Red One


Program tegorocznego Americana zawierał retrospektywę Samuela Fullera, jednego z najciekawszych amerykańskich reżyserów, który realizując filmy już od lat 50., zawsze stawiał na artystyczną niezależność. Wielka czerwona jedynka to produkcja z 1980 roku, zawierająca przegląd niemal wszystkich najważniejszych wydarzeń II wojny światowej. Tytułowy oddział, dowodzony przez Lee Marvina (wśród jego żołnierzy znajduje się m.in. młodziutki Mark Hamill) zaczyna swoje wojenne zmagania od frontu afrykańskiego, później przez Sycylię dostaje się do Włoch, bierze udział w inwazji na Normandię, a nawet wyzwalaniu obozów koncentracyjnych. Wielka czerwona jedynka nie jest jednak klasyczną wojenną opowieścią o bohaterstwie i wzniosłych ideałach. Wielka historia jest tu przerywana licznymi scenkami rodzajowymi, balansującymi na granicy groteski i grozy. Zaskakujące sekwencje porodu czy wybuchu miny przeciwpiechotnej przypominają, podobnie jak niedawna Dunkierka, że wojna pełna jest absurdów i zbiegów okoliczności, a heroizm to raczej tylko czysto teoretyczny konstrukt. 

#6. The Disaster Artist

"Hi, doggy."

Jak wiadomo najdziwniejsze historie pisze samo życie. Skutecznie przypomina o tym The Disaster Artist opowiadający o najgorszym filmie świata. The Room (2003), bo o nim właśnie mowa, zyskał już status kultowy. Jego pokazy po dziś dzień odbywają się w niektórych kinach, a ludzie z zapamiętaniem rzucają w ekran plastikowe łyżeczki i na głos wypowiadają wybrane kwestie. By dowiedzieć się jak do tego doszło, James Franco, reżyser The Disaster Artist, przedstawia tajemnicze losy samozwańczego filmowca i aktora Tommy'ego Wiseau, który po serii castingowych niepowodzeń decyduje się na zrobienie własnego filmu wspólnie ze znacznie bardziej utalentowanym przyjacielem Gregiem Sestero. 


The Disaster Artist to autotematyczna, kinofilska zabawa, odtwarzająca krok po kroku tworzenie najlepszego-najgorszego filmu wszech czasów. Oprócz Franco w roli ekscentrycznego Tommy'ego Wiseau na ekranie pojawiają się także Dave Franco jako Greg Sestero, a także Alison Brie i Seth Rogen. Ponadto w drobnych epizodycznych rolach można dostrzec wiele innych znanych postaci - czasami zupełnie do siebie niepodobnych. Seans The Disaster Artist najlepiej poprzedzić powtórką The Room, bowiem twórcy filmu odtwarzają kolejne sceny, bezpośrednio cytując dialogi i starają się naśladować zachowanie aktorów. Jak im to wyszło, będziecie mogli się przekonać 8 lutego, bowiem wtedy The Disaster Artist zdecydowanym (być może oscarowym?) krokiem wejdzie na polskie ekrany. 

środa, 4 października 2017

"Botoks"

Najwyższa pora, żebym i ja dorzuciła swoje trzy grosze do dyskusji o Botoksie. Przez wiele lat skutecznie ignorowałam filmy i seriale Patryka Vegi, spotykając się z wykreowanym przez niego światem tylko na kilkadziesiąt minut (dokładniej mówiąc na czas projekcji Służb specjalnych). Jednak nie sposób zignorować rodzimych produkcji osiągających tak niewiarygodny sukces frekwencyjny jak kolejne odsłony reżyserskiej działalności Vegi: Pitbull. Niebezpieczne kobiety i obecny na ekranach Botox


Tkwiąc od lat w światku polskiej policji, Vega stworzył solidną markę. Jego filmy były mocne, pełne przekleństw, obnażające (rzekome?) patologie władzy i służb mających w naszym kraju monopol na stosowanie przemocy. Opowiadały o mafii paliwowej, skorumpowanej policji, seksizmie i beznadziejnie niskich zarobkach. W formie coraz bardziej przypominały hollywoodzkie kino akcji, w którym ważniejsze od fabularnej logiki są imponujące wizualnie ustawki, strzelaniny czy spontaniczne romanse. Wieloletnie doświadczenie sprawiło, że Patryk Vega zaczął być uważany za reżysera odnoszących sukces finansowy filmów rozrywkowych, które choć może nie były przeznaczone dla specjalnie wymagającej publiczności, wprowadzały pewien koloryt do polskiego kina (w którym spektakularne sukcesy kasowe zdarzają się stosunkowo rzadko). Jednak Botox to zupełnie inny przypadek. 


To przede wszystkim film szkodliwy, będący paliwem dla wszystkich czerpiących wiedzę medyczną z filmików w internecie i komentarzy pod artykułami o szkodliwości szczepionek. Mimo sugestii zawartej w tytule, Botox to nie opowieść o próżnych elitach zmieniających swoje życie za pośrednictwem operacji plastycznych, lecz przedziwny wykład o nienaruszalności życia, opakowany w (podobno) atrakcyjną formę, z którego za pewne ucieszy się Ordo Iuris oraz przeciwnicy aborcji dzierżący transparenty z zakrwawionymi płodami. Ten film utwierdzi w przekonaniach wiele osób, ale wierzcie mi, to nie będzie nic dobrego. 


Swój obraz środowiska lekarskiego Vega buduje z miejskich legend i stereotypów. Zamiast prawdziwych ludzi, wprowadza do tego sztucznego świata aktorskie marionetki próbujące grać ze swoimi zwyczajowymi wizerunkami, co przynosi kuriozalne efekty. Najwyraźniej Patryk Vega ma bardzo złe doświadczenia z polską służbą zdrowia, co skłania go do krzywdzących uogólnień (po szczegóły odsyłam do "ASZdziennika"). Skoro mnie potraktowano niewłaściwie, a w prasie co chwile widzi się artykuły o niefrasobliwych lekarzach, bezdusznych pielęgniarkach i zdemoralizowanym personelu, to tak musi być wszędzie! Typowy zabieg propagandowy, czyż nie? Z resztą, co tu dużo mówić, spójrzcie na plakaty promujące film. Tagline "Leczenie grozi śmiercią" czy "Nie idź do lekarza, bo jeszcze ci coś wykryją" to chyba najgłupsze hasła jakie można wymyślić w czasach, w których tak dużą wagę przykłada się do badań profilaktycznych i wczesnego wykrywania chorób (np. nowotworów). 




Najbardziej kuriozalny jest jednak wizerunek firm farmaceutycznych kreowany w Botoxie. Te międzynarodowe korporacje, choć mieszczą się w pięknych przeszklonych wieżowcach, przypominają bezwzględną mafijną organizację, nie cofającą się przed niczym by osiągnąć upragniony zysk. Metody sprzedaży rodem z burdelu czy agencji towarzyskiej? Proszę bardzo! Łapówka w zamian za wymyślenie wyników badań klinicznych? Nie ma sprawy! Ekskluzywna wycieczka dla lekarzy, którzy przepiszą najwięcej opakowań aktualnie promowanego specyfiku? Jasne! Przez wiele lat, w moim rodzinnym domu nie mówiło się o niczym innym jak o firmach farmaceutycznych. Czasy tego rodzaju strategii przeminęły wraz z pierwszym zachłyśnięciem się kapitalizmem, a typowymi rozdawanymi lekarzom gadżetami są raczej karteczki samoprzylepne i kocyki (swoją drogą mam taki i bardzo go sobie chwalę). 


Więc pal sześć, że Botox to film źle zrobiony, chaotyczny, z drewnianym aktorstwem (vide pierwsza sekwencja filmu z patologiczną rodziną na schodach), osadzony w zupełnie wymyślonym świecie, a ponadto nieudolnie korzystający ze schematu female revenge movie. Najbardziej niepokojące jest to,  że ta powszechnie oglądana produkcja pobija rekordy oglądalności i ma potencjał zmiany rzeczywistości. Niestety - na znacznie gorsze. 

środa, 27 września 2017

"Maudie"


Umieszczony w pustej przestrzeni galerii sztuki w Halifaxie, drewniany domek Maud Lewis, kanadyjskiej malarki-prymitywistki może budzić politowanie i rozbawienie. Obrazki, którymi zdobiła wszystkie płaszczyzny, przypominają prace plastyczne małego dziecka, któremu wreszcie pozwolono na malowanie po ścianach. Opowiadający o życiu artystki film Maudie, który właśnie wchodzi na ekrany polskich kin, nie próbuje zmienić naszego postrzegania sztuki prymitywnej i godzi się z sytuacją, w której dla większości z nas dzieła Maud są naiwnymi, dziecięcymi bohomazami.


Zamiast dyskutować o istocie sztuki, film decyduje się na inne podejście. Wyjmuje domek i obrazy Maud z obcej i niegościnnej przestrzeni galerii i przywraca im ich naturalne środowisko pół-dzikiej kanadyjskiej prowincji. Zamiast stricte o sztuce, opowiada przede wszystkim o trudnym życiu tytułowej bohaterki, zmaganiach z postępującą chorobą, trudami codziennego życia w surowym klimacie i oschłym mężem-pracodawcą, stawiającym ją w domowej hierarchii poniżej psów i kur. Nawet wobec tych wszystkich trudności Maud nie traci wrodzonego optymizmu, pełnego zachwytu i uwielbienia podejścia do rzeczywistości, która logicznie rzecz biorąc powinna być dla niej wyłącznie źródłem rozczarowań. Przypomina w tym głównego bohatera Patersona, którego żadne przeciwności losu nie były w stanie ściągnąć ze ścieżki poczciwości i małych radości.


W roli tytułowej bohaterki zachwyca Sally Hawkins, potrafiąca oddać niezwykły błysk w oku posiadany przez malutką Kanadyjkę nawet w chwilach gdy jej oporne ciało odmawiało posłuszeństwa. Pewne zastrzeżenia może budzić sposób przedstawienia relacji Maud z mężem, skłonnym do przemocy gburem, w którego z powodzeniem wciela się Ethan Hawke (równocześnie przekonując wreszcie, że potrafi grać). Romantyczna lub wręcz sentymentalna wersja tego dziwacznego związku nie wynika jednak z naiwności czy nieudolności twórców filmu, lecz raczej próby pełnego oddania światopoglądu artystki, przekonującej, że nawet w brudnej, wilgotnej ruderze da się stworzyć pełen kwiatów i kolorów dom.

premiera filmu: 29 września 2017

poniedziałek, 25 września 2017

"Ptaki śpiewają w Kigali"

Najnowszy, a razem ostatni film reżyserskiego duetu Joanny Kos-Krauze oraz zmarłego w 2004 roku Krzysztofa Krauzego to rzadki przykład pełnego milczenia i namysłu przedstawienia jednej z największych zbrodni w historii ludzkości. W obliczu wydarzeń, takich jak ludobójstwo w Ruandzie jesteśmy bezsilni, poraża nas abstrakcyjna liczba ofiar, niezrozumiałe motywacje katów. Nic dziwnego więc, że dużą popularnością cieszą się historie rozplątujące ten niezrozumiały kłębek okoliczności, takie jak hollywoodzki Hotel Ruanda (2004), którego główny bohater, menadżer luksusowego hotelu, z narażeniem życia i kariery pomaga krajanom w niebezpieczeństwie. Hotelowi Ruanda daleko jednak do prawdy. Według najnowszych doniesień, Paul Rusesabagina zamiast ukrywać, wręcz wydawał ludzi na pewną śmierć m.in. przekazując ruandyjskiej armii listę hotelowych gości wraz z numerami pokojów.



Krauzowie mają świadomość, że dotarcie do "prawdy" bywa niemożliwe, dlatego swoją filmową opowieść skupiają przede wszystkim na emocjonalnych konsekwencjach ruandyjskiego ludobójstwa. Nie pokazują scen przemocy i morderstw, przenoszą je do przestrzeni pozakadrowej oraz wspomnień głównych bohaterek. Krwawe sceny w filmie Ptaki śpiewają w Kigali zastępują pełne stagnacji sekwencje zmagania się z tym, co zostaje po niewyobrażalnej tragedii.


Reżyserskiemu duetowi udaje się znaleźć sposób na przedstawienie wszechogarniającej pustki po niemal milionie ludzi, którzy na zawsze zniknęli z ruandyjskiej rzeczywistości. Opowiadają o ich nieobecności poprzez powracające jak zły omen obrazy pustoszejących krajobrazów, wnętrza pełne zastygłych w czasie artefaktów i zakurzonych przedmiotów. Podobnie jak poszukująca swojej rodziny filmowa Claudine, zbierają drobne sygnały pozostałe po ofiarach, by przypomnieć o nieustannej obecności głównej, ukrytej bohaterki filmu – traumy. Ptaki śpiewają w Kigali to film długi i męczący, warto jednak zachować uwagę aż do końca, ponieważ łatwo przegapić subtelne zakończenie, przynoszące drobny promyk nadziei.


Kiedy na portalu naekranie.pl przeczytałam, że Ptaki... to "nieskończony produkt, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego", musiałam wstać od komputera i głęboko odetchnąć (całą recenzję można przeczytać TU). Ptakom bardzo daleko jest do nieskończonego produktu. To film przemyślany, o oryginalnej, niemal awangardowej formie, będący wynikiem konfrontacji osobistej straty z nieszczęściem na ogromną skalę. Joanna Kos-Krauze, która dokończyła produkcję po śmierci męża, zrobiła niezwykle osobisty film, opowiadający bez kiczu i patosu o niewyobrażalnym cierpieniu. Wskazała tym samym drogę wielu innym filmowcom, bezskutecznie próbującym wiernie rekonstruować traumatyczne wydarzenia z historii swojego kraju. Jak dobitnie pokazują Krauzowie, droga do opowiadania o traumach nie prowadzi przez dosłowność i dokumentalną wręcz wierność. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem są stosowane w Ptakach… milczące, minimalistyczne i fragmentaryczne impresje, oddające naturę naszego uczucia straty. 

piątek, 15 września 2017

"The Square"

Punkt wyjścia w The Square przypomina ten z Turysty (2014), poprzedniego filmu Rubena Östlunda. Nagłe wydarzenie oraz niespodziewana reakcja przynoszą narastające, niczym kula śniegowa, komplikacje. O ile w Turyście kluczowym zdarzeniem była lawina schodząca wprost na górskie schronisko, a niespodziewana reakcja polegała na ratowaniu w pierwszej kolejności telefonu, a nie żony i dzieci, o tyle w The Square ważna jest kradzież portfela oraz wysłane później listy z pogróżkami do potencjalnych złodziei. 


Ofiarą tego pospolitego przestępstwa padł dyrektor sztokholmskiego muzeum sztuki nowoczesnej, rozwiedziony bon vivant, któremu zmęczenie, kac i wczorajsza koszula tylko dodają uroku. Christian marzy o zorganizowaniu w swojej instytucji pełnej znaczeń wystawy, która miałaby potencjał zmiany rzeczywistości, weszłaby w interakcje ze światem zewnętrznym i zmieniła go na lepsze. Niestety, główny eksponat wystawy, tytułowy Kwadrat, jest jak strzelba Czechowa, która zamiast wypalić pozostaje nieruszona na ścianie. Instalacja mająca w założeniu być idealną przestrzenią pomocy i otwartości, ogranicza się do pięknych deklaracji, a oferowany przez nią obszar troski i zrozumienia nigdy się nie zapełnia. 


Reżyser w The Square nie szczędzi złośliwości wielbicielom i twórcom sztuki współczesnej. Wytyka ich wady za pośrednictwem krótkich scen przypominających te, pojawiające się w filmach Roya Anderssona. Unoszący się nad kolejnymi sekwencjami duch niezrozumienia, niezręczności i monotonii przypomina, że życie częściej niż teledysk letniego hitu przypomina szare sceny z filmu Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu (2014). 

kadr z filmu Gołąb przysiadł na gałęzi...
Oglądałam The Square na pokazie przedpremierowym w Kinie Pod Baranami, w którym uczestniczyli także pracownicy krakowskiego Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK. Widownia reagowała wybuchami śmiechu na uwagi Östlunda na temat absurdalności muzealnej rzeczywistości, z którą i ja miałam kiedyś do czynienia. Kilka lat temu pracowałam jako obsługa wystaw w MOCAKu i choć muszę przyznać, że była to najnudniejsza praca jaką kiedykolwiek wykonywałam, to sporym pocieszeniem było podśmiechiwanie się ze zwiedzających próbujących potajemnie polizać rzeźbę Mirosława Bałki zbudowaną z bloków soli.

Rzeźba "7+1" Mirosława Bałki
Östlund nie ogranicza się w swojej krytyce do oderwanego od rzeczywistości świata sztuki współczesnej. Rozszerza ją, włączając właściwie całe nowoczesne społeczeństwo, które od osobistego spotkania woli rozwiązania pośrednie, niewymagające realnej interakcji. Łatwiej jest przecież nagrać filmik i udostępnić go w internecie, niż narażać się na bezpośrednie spotkanie z innością, które może mieć zupełnie niespodziewany, czasami nieprzyjemny przebieg. Idealnie pusty Kwadrat jest symbolem naszych relacji, które choć pełne dobrych intencji i wzniosłych haseł, coraz bardziej odłączają się od rzeczywistości, przenosząc w sferę bezpieczną, ale coraz mniej autentyczną. 

Kadr z The Square
Można zarzucać Östlundowi, że skupił się w swoim filmie na środowisku, które łatwo wyśmiać, gdyż samo z siebie balansuje na granicy autoparodii. To prawda, jednak reżyser nie przekracza granic i w gruncie rzeczy ma do swoich bohaterów cień sympatii. Uważa ich za egzemplifikacje procesów zachodzących w całym społeczeństwie: to nie są ludzie źli, lecz raczej tacy, którzy przyjęli współczesny świat z całym dobrobytem inwentarza. Östlund połączył w The Square umiejętną krytykę społeczną, z doskonałym humorem i trafnymi obserwacjami naszych dziwactw i niezręczności za co został doceniony (zdecydowanie zasłużenie) Złotą Palmą w Cannes. Jest kolejnym obok wspomnianego już Anderssona reżyserem, potrafiącym przez miniaturę i absurd dobitnie punktować nasze wady, przekonywać, że nie zawsze "należy być takim szwedzkim". Pytanie tylko, czy po obejrzeniu filmu chętniej wejdziemy do wnętrza tytułowego Kwadratu? 


Kadr z The Square

czwartek, 7 września 2017

"Powiernik królowej" / "Victoria and Abdul"

Powiernika królowej miałam okazję zobaczyć przedpremierowo w Kinie Pod Baranami, z którym, jak pewnie w większości wiecie, bywam związana zawodowo. Kiedyś polecałam przedpremierowe pokazy w Agrafce, więc teraz dla równowagi zrobię to samo z Kinem Pod Baranami, którego repertuar jest atrakcyjny, niezależnie od tego ile kart Cinema City Unlimited posiadacie. Zaglądnijcie czasami na stronę tego niezwykłego kina w samym sercu Krakowa i zwróćcie uwagę na wyjątkowo liczne pokazy przedpremierowe.  


Biorąc pod uwagę temat, Powiernik królowej to powtórka z rozrywki. Najnowszy film Stephen Frearsa pod wieloma względami przypomina wcześniejszą o dwadzieścia lat produkcję Jej wysokość Pani Brown, wyreżyserowaną przez Johna Maddena (Zakochany Szekspir, Hotel Marigold), ze znakomitymi rolami Judi Dench, Billy'ego Connolly'ego i przewijającego się na drugim planie młodziutkiego Gerarda Butlera. Film Maddena obserwował niewyobrażalny żal i smutek, jaki zapanował na królewskim dworze po śmierci ukochanego męża królowej Wiktorii, księcia Alberta. Mimo upływających lat, pogrążona w żałobie władczyni unikała publicznych wystąpień i spędzała czas otoczona jedynie najbliższą rodziną. Milczenie i rozpacz zaczęły ustępować dopiero po pojawieniu się na dworze szkockiego koniuszego, pana Browna, bezpośredniego i ujmującego służącego, który bez większych oporów zwracał się do królowej per "kobieto" i za najlepsze lekarstwo na smutek uważał konne przejażdżki. Ta nietypowa terapia przypadła do gustu Wiktorii, podobnie jak sam Brown, którego mianowała swoim osobistym służącym i z którym spędzała każdą wolną chwilę. Połączyła ich wielka przyjaźń, a być może nawet miłość, którą zdaje się potwierdzać życzenie królowej by pochowano ją z jego fotografią i kosmykiem jego włosów w ręku. 


Jak sugeruje Powiernik królowej, gdyby królowa Wiktoria (w tej roli ponownie Judi Dench) była młodsza, z Abdulem (Ali Fazal) także połączyłoby ją coś więcej niż tylko przyjaźń. Przez dwadzieścia lat "Pani Brown" się postarzała, przytyła i zobojętniała. Nie bawią ją rozbuchane przyjęcia wydawane na jej cześć ani kolejne dary wręczane przez wdzięcznych podwładnych. Wszystko zmienia się, kiedy podczas jednej z rutynowych ceremonii, przystojny Indus, pochylony w pokornym ukłonie, nawiązuje z nią kontakt wzrokowy. Zamiast oburzenia, ten zabroniony przez tradycję i dworski ceremoniał czyn wzbudza w królowej ciekawość, którą zaspokaja mianując śniadego Abdula swoim osobistym lokajem. 


Choć podobne tematycznie, oba filmy zdecydowanie różnią się od siebie. Jej wysokość Pani Brown to bardzo klasyczna opowieść, zachowawcza, oszczędna i pełna elips czasowych. Rzekomy romans obserwujemy tu za pośrednictwem drobnych gestów, spojrzeń, a pełną poświęcenia służbę Browna widzimy przede wszystkim z dolnych pięter królewskiej posiadłości przeznaczonych dla służby. Podobnej powściągliwości nie ma w Powierniku królowej. Otyła i leniwa królowa w początkowej części filmu jest przede wszystkim pretekstem do żartów, podobnie jak para Indusów, przybywająca do Anglii by wręczyć władczyni legendarny Mohur (pamiątkową monetę tradycyjnie posiadaną przez indyjskich władców). Abdul i jego towarzysz Mohammad (Adeel Akhtar) tworzą klasyczny komediowy duet, a oprócz fizycznych różnic, dzieli ich także podejście do kolonialnej rzeczywistości. O ile tytułowy bohater przyjmuje ją za naturalny stan rzeczy, a królową Wiktorię uważa po prostu za kolejnego indyjskiego władcę, któremu należy się szacunek, jego towarzysz jest radykalnym antykolonialistą, pragnącym zobaczyć swojego zaborcę w nieszczęściu i ruinie.


Mimo to nie łudźcie się: Powiernik królowej oprócz postaci Mohammeda nie zawiera właściwie krytyki kolonialnych rządów Wielkiej Brytanii. Jest przede wszystkim komedią, początkowo lekką i sprawie zrealizowaną, choć później nieubłaganie staczającą się ku naiwnemu sentymentalizmowi. Tradycyjny, czarny brytyjski humor został w filmie Fearsa rozbity mało wyszukanymi żartami z wypiętych pośladków, ale mimo to nadal bawił mnie bardziej niż opiewany jako znakomita komedia Bodyguard Zawodowiec. Choć Powiernik królowej nie dorównuje Królowej, najlepszemu filmowi Fearsa o angielskiej monarchii, to plasuje się "oczko wyżej" od jego pozostałych tytułów, takich jak Tajemnica Filomeny, Strategia mistrza czy Boska Florence. Powiernik królowej to przyzwoite urozmaicenie oczekiwania na prawdziwą perłę w koronie: drugi sezon serialu The Crown (premiera 8 grudnia!). 



wtorek, 22 sierpnia 2017

Letnia Akademia Filmowa 2017

Gdy kilka lat temu dowiedziałam się o Letniej Akademii Filmowej (LAF), trudno było mi uwierzyć, że na dalekiej (z punktu widzenia zasiedziałego Krakusa) Lubelszczyźnie organizuje się tak niezwykłe wydarzenie. Festiwal Filmowy w Zwierzyńcu jest zaiste wyjątkowy: bezpretensjonalny, swojski, wakacyjny, a zarazem z ambicjami i nietuzinkowym programem. Jeśli więc zastanawiacie się czy warto spędzić dwa tygodnie sierpnia w sercu Roztocza oglądając filmy, wypoczywając nad stawami Echo, zajadając gofry i pijąc wyborne lokalne piwo, stanowczo potwierdzam, że WARTO. 


W tym roku organizatorzy ściągnęli na LAF kilka hitów, których tytuły przewijały się już na tegorocznych festiwalach. Choć na każdą z projekcji waliły tłumy, dzięki odpowiedniemu poziomowi determinacji udało nam się zdobyć miejsca siedzące. Prawdopodobnie największą popularnością cieszył się pokaz fenomenalnej Niemiłości Andrieja Zwiagincewa, który niestety zbiegł się w czasie z ceremonią wręczenia nagród w Ogólnopolskim Konkursie Prelegentów Filmowych. Mimo sentymentu i sympatii do konkursu, podobnie jak większość LAFowiczów ja także wybrałam film i była to zdecydowanie dobra decyzja. Dawno nie widziałam tak wycyzelowanej i dopracowanej opowieści o zatrważająco trudnych relacjach międzyludzkich. Zwiagincew osadza Niemiłość (podobnie zresztą jak wcześniejszą Elenę) na ponurych, rosyjskich blokowiskach, otoczonych przez zamarłą w bezruchu i przygnębiającej szarości przyrodę. Z dystansem obserwuje wydarzenia mające kryminalne inklinacje i podobnie jak Bergman w Scenach z życia małżeńskiego przypomina, że samotność jest absolutna, a rzekomo będące lekarstwem na nią związki wcale nie przynoszą ulgi.

Niemiłość

Podobnie dużym zainteresowaniem cieszył się Podwójny kochanek Francoisa Ozona. Niefortunnie złożyło się, że na ekrany niemal równocześnie wchodzą dwa filmy Francuza: obok Podwójnego kochanka jest to również czarno-biały Frantz. Trudno mi wypowiedzieć się na temat drugiego z nich, ale pierwszy to prawdziwa petarda: freudowska wariacja na temat filmów Hitchcocka czy Polańskiego, wykorzystująca motyw lustra, podwojenia i nie wiadomo czego jeszcze. Reżyser nie waha się przed przechodzeniem od perwersyjnych scen erotycznych do bardzo źle wypchanych zwierzątek (cytując pewien fanpage), a wszystko to spaja kuriozalna fabuła. Podwójny kochanek nikogo nie pozostawi obojętnym. 

Podwójny kochanek

Trzecim LAFowym hitem było dla mnie Milczenie Martina Scorsese, na które nareszcie znalazłam czas i miejsce, nadrabiając tą oburzającą zaległość. Mimo problemów technicznych pod koniec projekcji, żałuję, że tak długo zwlekałam z zobaczeniem najnowszego filmu reżysera Taksówkarza. Milczenie odnosi się do problemu wiary w sposób bardzo pokrewny z moim własnym podejściem: jest pełne wątpliwości i niejasności, spowite mgłą i tajemnicą. Stawiając w centrum XVII-wieczną Japonię, która broni swojej religii i kultury przed obcymi wpływami, Scorsese zastanawia się nad etycznymi aspektami działalności misyjnej oraz hybrydycznymi formami chrześcijaństwa. Tego rodzaju sposób poszukiwania transcendencji jest mi znacznie bliższy niż pretensjonalne dumanie Terrence'a Malicka.

Milczenie

To oczywiście nie koniec ciekawych propozycji z tegorocznego repertuaru. Koniecznie muszę wspomnieć jeszcze o wyjątkowym pokazie klasycznego Ostatniego seansu filmowego, który został wyświetlony w wersji analogowej, z taśmy 35mm, co zdecydowanie wzmocniło jego retro-nostalgiczną wymowę. Sporo czasu minęło, od kiedy ostatni raz słyszałam ujmujące klekotanie projektora za plecami. Cieszę się również, że udało mi się zobaczyć przeoczone Creative Control, pokrewne z serialem Black Mirror, choć znacznie bardziej skupione na warstwie estetycznej. 

Ostatni seans filmowy

Najwyższa pora dorzucić do powyższych peanów łyżkę dziegciu i opowiedzieć o największym rozczarowaniu festiwalu, czyli Królewiczu Olch. Kuba Czekaj pewnie powinien być mi bliski ze względów pokoleniowych oraz faktu, że wprowadza do kina polskiego nową jakość. Niestety, jego najnowsza produkcja to film chybiony, który rozłazi się niemal w każdej sekwencji, a imponujące wizualnie sceny jedynie uwypuklają miałkość fabularną. Ścisłe zainteresowania głównego bohatera zostają pozbawione aury naukowości i skupiają się na losowo wybranych aspektach fizyki kwantowej, co zamiast dodawać filmowi niejednoznaczności i tłumaczyć zawieszenie pomiędzy realnością a fantazją, wprowadza totalne treściowe oraz estetyczne zamieszanie. 

Królewicz Olch

Kończąc: ogromnie dziękuję całej filmoznawczej ekipie za posiedzenia na Zwierzyńczyku, energetyzującą grę w państwa-miasta, psa GPSa, dyskusje przy piwie, pizzę na pół, wyjścia na plażę i emocje współdzielone na sali kinowej. Wielkie gratulacje należą się oczywiście organizatorom LAFu, którzy, jak co roku DALI RADĘ i mimo kilku drobnych wpadek zafundowali nam znakomite, filmowe wakacje. Do zobaczenia za rok! 

czwartek, 10 sierpnia 2017

"Valerian i Miasto Tysiąca Planet" / "Valerian and the City of a Thousand Planets"

Valerian i Miasto Tysiąca Planet to letni film z dwóch powodów.  Po pierwsze idealnie wpasowuje się w obecny od lat trend wprowadzania na ekrany w okresie wakacyjnym lekkich, a zarazem widowiskowych produkcji, zapewniających rozrywkę dla odpoczywających od nauki i pracy. Po drugie, nie budzi gwałtownych uczuć: nie zachwyca, ani specjalnie nie rozczarowuje (mówiąc wprost: ani ziębi, ani grzeje). 


Film będący adaptacją bestsellerowego francuskiego komiksu "Valerian i Laureline" zapewnia imponujące wrażenia wizualne, ale nie wciąga w przedstawione światy i zawsze pozostawia niemożliwy do pokonania efekt obcości. Problem z zanurzeniem wynika między innymi z decyzji obsadowych. Dane DeHaan i Cara Delevingne mimo wielu starań nie są w stanie przekonać nas do rodzącego się między nimi trudnego uczucia, komplikującego codzienną pracę rządowych agentów. Osobno każdy z aktorów wywiązuje się ze swoich obowiązków, tworzy niejednoznaczne postacie z charakterem, jednak we wszystkich wspólnych scenach unosi się nad nimi duch zakłopotania i niezręczności, a wszelkie dowody uczucia wypadają kuriozalnie. 


Rozgrywająca się na międzygatunkowej stacji kosmicznej Alfa, wymarzona produkcja Luca Bessona, to ewidentnie przenoszona ciąża. Reżyser Piątego elementu marzył o filmowej wersji swojego ulubionego komiksu właściwie od początku kariery i szkoda, że nie zabrał się nią wcześniej. W wywiadach tłumaczy, że było to niemożliwe ze względów technicznych i rzeczywiście - dzisiejsze komputerowe efekty specjalne dają zupełnie nowe możliwości i ułatwiają kreowanie sztucznych światów. Jednak przecież także epoka analogowa na to pozwalała, choć wymagała zdecydowanie większej ilości analogowej pracy na planie oraz zastosowania innych filmowych środków.  


Z długim czasem oczekiwania na adaptację "Valeriana" wiąże się poważny problem: większość rozwiązań, wcześniej być może nowatorskich, już gdzieś widzieliśmy. Statek tytułowego bohatera jak żywo przypomina Sokoła Milennium, kosmiczne potyczki także wyglądają jak te z Gwiezdnych wojen, a żyjąca w zgodzie z naturą perłowa rasa przywodzi na myśl lud Na'vi z Avatara. Możemy oczywiście powiedzieć, że francuski komiks był pierwszy i to raczej on stanowił inspirację dla wspomnianych produkcji. Jednak co z tego, skoro wrażenie wtórności pozostaje. 


Zakupy na wielowymiarowym Wielkim Targu, bieg przez ściany, zadziwiająco dobry epizodyczny występ Rihanny czy brawurowe nurkowanie w meduzie to sceny potrafiące przysłonić wspomniane powyżej wady filmu. Dlatego też nie należy od razu skreślać "dzieła życia" (jak informuje nas zwiastun) Luca Bessona, lecz raczej zastanowić się, jak mogłoby wyglądać i oddziaływać, gdyby zostało zrealizowane nieco wcześniej.