piątek, 17 lipca 2020

Orbitowanie bez cukru na Facebooku!

"Kto się nie rozwija, ten stoi w miejscu". Napis o tej treści widziałam kiedyś w jednym mieszkaniu, a ponieważ na pseudo inspirujące sentencje na ścianach mam alergię większą niż na sierść kota, uciekłam stamtąd aż się kurzyło.

Z bólem serca przyznaję jednak, że coś w tym jest. To właśnie z powodu potencjalnego rozwoju Orbitowanie bez cukru rozszerzyło swoją działalność na znany i lubiany portal Facebook.

Szukajcie pod adresem: https://www.facebook.com/orbitowaniebezcukru/

To właśnie na Facebooku pojawiać się będzie od tej pory największa dawka recenzji, relacji, opinii, ciekawostek i śmiesznych obrazków. Blog oczywiście pozostaje aktywny, ale będą się tu pojawiać wyłącznie dłuższe formy, nieprzystające swoimi rozmiarami do specyfiki Facebooka.

Do zobaczenia w social mediach!


poniedziałek, 1 czerwca 2020

"O nieskończoności" / "Om det oändliga" - recenzja filmu


Nagrodzone Srebrnym Lwem w Wenecji O nieskończoności Roya Anderssona nie jest filmem zaskakującym. Z wyglądu przypomina inne głośne dzieła Szweda, na czele z Gołębiem…. Filmowa rzeczywistość wciąż jest niemal pozbawiona kolorów, szara i monotonna, a kolejne sekwencje przypominają nieruchome tablaeu pełne ludzi o bladych twarzach. Andersson jest mistrzem mise-en-scène: niemal wszystkie zainscenizowane przez niego ludzkie dioramy zasługują na oprawienie i powieszenie w prestiżowej galerii sztuki. Znakomicie widać to również w O nieskończoności, gdzie wiele obrazów (np. wizja drugowojennego bunkra) budzi czysty zachwyt.  


Również pod względem tematu Andersson z uporem maniaka powraca do zgłębiania surrealistycznej natury świata oraz powtarzalnego charakteru ludzkich zachowań. W O nieskończoności robi to w serii krótkich scen komentowanych przez beznamiętną narratorkę, wyraźnie zdystansowaną od ekranowych obrazów. Jej delikatny głos zdaje się komentować migawki ze świata, który przeminął, który tkwi w dalekiej, na poły mitycznej przeszłości.


Mimo tych niewątpliwych podobieństw i twórczej konsekwencji, w O nieskończoności sporo (jak na Anderssona) jest optymizmu. Tańczące młode kobiety czy stały bywalec sterylnego baru wzdychający do malowniczo padającego śniegu, wydają się osobami (przynajmniej częściowo) zadowolonymi z życia, doceniającymi jego ulotne piękno. Bohaterowie ci gubią się jednak pod zalewem innych, już bardziej typowych dla reżysera widm, melancholijnie krążących po świecie,  dręczonych przez zawinienia z przeszłości czy utratę wiary.


Jedno w O nieskończoności dziwi – czas trwania filmu. Andersson zamyka swoją refleksję o „życiu, wszechświecie i całej reszcie” w obrębie zaledwie 77 minut, co sprawia, że filmowy trans zostaje przerwany nagle, niespodziewanie i zadziwiająco szybko, biorąc pod uwagę magiczną, powolną atmosferę dzieła. O nieskończoności zostawia po sobie niedosyt, piękne obrazy i ogromną ilość znaków zapytania, które już nigdy nie zamienią się w inne, bardziej rozstrzygające znaki interpunkcyjne.

7,5/10


niedziela, 3 maja 2020

„Tyler Rake: Ocalenie” / "Extraction" - recenzja filmu


Extraction (znane także jako Tyler Rake: Ocalenie) to imponujące od strony technicznej przedsięwzięcie z pretekstową fabułą. Szeroko dyskutowana sekwencja ekstrakcji, zrealizowana w formie jednego, kilkunastominutowego ujęcia ze sprytnie ukrytymi cięciami, stanowi centralną atrakcję filmu, który niestety w całości nie dorasta jej do pięt. Twórcy niechętnie biorą na siebie funkcję „opowiadaczy” historii – znacznie swobodniej czują się orkiestrując kolejne sceny pojedynków, pościgów i strzelanin, które wypadają w Tyler Rake: Ocalenie zaiste zacnie. Nic w tym dziwnego – reżyserem filmu jest wszak Sam Hargrave, czynny kaskader, pracujący m.in. przy produkcjach Marvela, którzy kroczy śladami innego kolegi po fachu, Davida Leitcha (John Wick, Atomic Blonde). Paradoksalnie im dalej od samego seansu i im więcej dowiaduję się o stronie technicznej całego przedsięwzięcia, tym wyższa moja ocena. Zainteresowanym polecam półgodzinny klip, w którym reżyser opowiada m.in. jak przypięty pasami do maski samochodu własnoręcznie kręcił najbardziej złożone sekwencje. 


Tyler Rake (Chris Hemsworth), najemnik po przejściach, którego psychologia została zredukowana do jednego traumatycznego wydarzenia z przeszłości, to oschły profesjonalista niemający nic do stracenia. Uciekając od dręczących go demonów, podejmuje się kolejnego, pozornie rutynowego zadania, polegającego na odbiciu porwanego nastolatka z rąk banglijskich handlarzy narkotyków. Niestety na swoje nieszczęście zbytnio angażuje się w zlecenie i za wszelką cenę stara się uratować czternastoletniego Oviego od niechybnej śmierci.


Niedostatki fabularne filmu doskonale unaocznia postać grana przez Davida Harboura, która pojawia się na ekranie dosłownie przez kilka minut i nie wnosi absolutnie nic do całej historii. Ponadto film całkowicie ignoruje komediowy potencjał Chrisa Hemswortha, skrupulatnie wydobywany na przestrzeni ostatnich lat przez MCU oraz szereg innych blockbusterów (np. Men in Black: International, Ghostbusters. Pogromcy duchów). To wielka szkoda, bo klasyka gatunku dobitnie udowadniała, że kino akcji na poczuciu humoru może tylko zyskać, a Arnold czy Sly zawsze mieli w zanadrzu kilka dowcipów i one-linerów. Mimo tych braków, dwugodzinne potyczki tytułowego bohatera z licznymi przeciwnikami zlatują zaskakująco szybko i stanowią miłe urozmaicenie epidemicznego czasu, pozbawionego klasycznych kinowych premier. Jak to mówią: na bezrybiu i rak ryba.

5,5/10

sobota, 2 maja 2020

Recenzja serialu "Jeszcze nigdy" / "Never Have I Ever" (Netflix)


Serial Never Have I Ever (a.k.a. Jeszcze nigdy) od samego początku prezentuje widzowi obszerny katalog mniejszości, które zostały ujęte w jego fabularne ramy. Strategia znana już z poprzednich produkcji Netflixa, została tutaj posunięta znacznie dalej, niemal całkowicie wykluczając „typowych białych bohaterów” przez dekady stanowiących postawę amerykańskich teen-movies. Można się zastanawiać nad motywacjami medialnego giganta: czy rzeczywiście chodzi tu o światłą i godną pochwały misję reprezentowania na ekranie dotychczas pomijanych, czy może raczej decydującym czynnikiem są badania marketingowe i obowiązujące trendy?


W każdym razie, opisany powyżej problem tylko początkowo odciąga uwagę od serialu stworzonego przez Mindy Kaling i Lang FisherNever Have I Ever szybko wciąga widza w swój zdywersyfikowany świat kalifornijskich nastolatków, zajętych emocjami, pierwszymi miłościami i imprezami – a zdecydowanie nie nauką.



Główną bohaterką serialu jest pochodząca z Indii Devi, której rodzice przybyli do Stanów w poszukiwaniu amerykańskiego snu (a sądząc po trybie życia i kupionym domu – chyba udało im się go osiągnąć). Nie zapominali przy tym o swoich korzeniach, stanowiących już wyraźny balast dla Devi, która traktuje je jako rodzaj zła koniecznego. Żyjąca na skrzyżowaniu kultur nastolatka z wyraźnym trudem wchodzi w rolę „dobrej indyjskiej dziewczyny”, od czego nieustannie odciąga ją szalony rytm życia amerykańskich licealistów.


Mimo początkowego zażenowania (przyznaję, miałam problem z przebrnięciem pierwszego odcinka), serial ogląda się dobrze. Spora w tym zasługa debiutantki Maitreyi Ramakrishnan z powodzeniem wcielającej się w postać Devi – upierdliwej, miotanej hormonami i niedawną tragedią dziewczyny, starającej się wypierać traumę poprzez pogrążenie się w wirze licealnych miłości i konfliktów. Dzielnie towarzyszą jej liczni bohaterowie drugoplanowi, wśród których prym wiedzie prymus Ben (Jaren Lewison), zafascynowana robotyką Fabiola (Lee Rodriguez) oraz kochająca teatr Eleanor (Ramona Young). Szczególnie przewrotną postacią jest nauczyciel Pan Shapiro (Adam Shapiro), którego pozorna nowoczesność i świadomość aktualnych trendów staje się jednym z najciekawszych comic relief serialu. Pamiętajmy o tym wszyscy: w pewnym wieku mówienie młodzieżowym językiem wcale nie ułatwia zdobycia sympatii nastoletnich słuchaczy. True story.

 6,5/10

poniedziałek, 10 lutego 2020

Oscary 2020

Tegoroczna gala oscarowa była dość monotonna i pozbawiona zaskoczeń... do czasu, gdy Parasite zaczął rozbijać bank i zdobywać nagrody w kompletnie niespodziewanych kategoriach. Jak wie już cały internet, Bong Joon Ho i jego południowokoreańska ekipa zgarnęli łącznie aż cztery złote statuetki, stając się tym samym zwycięzcami oscarowego wyścigu. Zachwyt Akademii Parasitem z jednej strony może dziwić, choć jest kontynuatorem pewnej paranoicznej tendencji. Oto absolutnie mainstreamowa, rządząca się kapitalistycznymi prawami nagroda, wyróżnia film krytykujący pełne nierówności status quo, zwiastujący nieuchronnie zbliżający się przewrót. Jasne, bijmy brawo siedzącemu na widowni multimiliarderowi Jeffowi Bezosowi, a zaraz potem opowiadajmy ze sceny jak strasznie trudne jest życie klasy robotniczej. 


Podobnie jak w ubiegłym roku, gala pozbawiona była prowadzącego. Pozwoliło to na wypełnienie ceremonii popisami całej galerii niezwykłych postaci, z których wymienić należy wspaniałą Janelle Monáe, której występ otworzył show oraz pełen dystansu duet James Corden/Rebel Wilson. Widziani ostatnio w paskudnych Kotach aktorzy, z łatwością przekonali publiczność co do znaczenia DOBRYCH efektów specjalnych. 


Reżyser Parasite'a, Bong Joon Ho przewrócił swoim, nomen omen, wyjątkowo przewrotnym filmem, Hollywood do góry nogami. Złamał system, równocześnie kłaniając mu się z szacunkiem w pas. Koreańczyk wyrósł wszak na dziełach hollywoodzkich mistrzów, czemu dał wyraz zwracając się ze sceny do wielkiego Martina Scorsese, którego filmy studiował w młodości. Wzruszającym momentem były także podziękowania, jakie laureatka nagrody dla najlepszej aktorki drugoplanowej, Laura Dern, skierowała do swoich aktorskich rodziców: Bruce'a Derna i Diane Ladd.  


Ogromnych emocji dostarczył również Joaquin Phoenix, który odbierając statuetkę w kategorii "Najlepszy aktor pierwszoplanowy" w ciągu dosłownie kilku minut, zdołał złożyć konstruktywną krytykę swojego trudnego charakteru, wyrazić skrajne oddanie ekologicznej sprawie oraz oddać hołd zmarłemu bratu. Mnie osobiście poruszyła także emanująca skromnością i wybitnym talentem Hildur Guðnadóttir, wyróżniona za najlepszą muzykę do Jokera. Skomponowane przez nią utwory zdecydowanie wyróżniają się na tle twórczości klasycyzujących, zachowawczych rywali. Jej muzyka jest wręcz przepełniona niepokojem, rozedrgana i wchodząca pod skórę. Miałam okazję usłyszeć Hildur na żywo podczas Festiwalu Unsound (wykonywała wówczas utwory z soundtracku do serialu Czarnobyl) i było to wprost nieziemskie doświadczenie. 


Nie byłabym sobą bez narzekania, więc dorzucę jeszcze łyżkę dziegciu do tej baryłki miodu. Niespodziewany występ Eminema, wykonującego piosenkę Lose Yourself z 8 mili trafił jedynie do ułamka publiczności, zgromadzonej w bogato zdobionej sali. Tylko pojedyncze osoby kiwały głowami w takt muzyki, a na palcach jednej ręki można było zliczyć tych, którzy recytowali pod nosem wybrane wersy. Powszechną reakcją było za to zażenowanie i poczucie, że powrót rapującego muzyka nie ma w sobie nic uroczo nostalgicznego.  


I jeszcze jedno drobne narzekanie z serii "nie znam się, ale się wypowiem". Tegoroczne sukienki, wśród których dominowała biel, czerń, cekiny i wielkie falbany, były przeraźliwie nudne. Dlatego szczególne brawa należą się Janelle Monáe oraz jej połyskliwej zbroi z kapturem - z pewnością piekielnie niewygodnej, ale za to jak efektownej!




PEŁNA LISTA NAGRODZONYCH:

Najlepszy film: "Parasite"

Najlepsza reżyseria: Bong Joon Ho, "Parasite"

Najlepszy aktor: Joaquin Phoenix, "Joker"

Najlepsza aktorka: Renée Zellweger, "Judy"

Najlepszy aktor drugoplanowy: Brad Pitt, "Pewnego razu... w Hollywood"

Najlepsza aktorka drugoplanowa: Laura Dern, "Historia małżeńska"

Najlepszy scenariusz oryginalny: Bong Joon Ho, Han Jin Won, "Parasite"

Najlepszy scenariusz adaptowany: Taika Waititi, "Jojo Rabbit"

Najlepszy film animowany: "Toy Story 4"

Najlepszy film międzynarodowy: "Parasite"

Najlepszy film dokumentalny: "Amerykańska fabryka"

Najlepsze zdjęcia: Roger Deakins, "1917"

Najlepszy montaż: Michael McCusker, Dirk Westervelt, Andrew Buckland, "Le Mans '66"

Najlepsza scenografia: Barbara Ling; Nancy Haigh, "Pewnego razu... w Hollywood"

Najlepsze kostiumy: Jacqueline Durran, "Małe kobietki"

Najlepszy utwór muzyczny: "(I'm Gonna) Leave Me Again", "Rocketman"

Najlepsza muzyka filmowa: Hildur Guðnadóttir, "Joker"

Najlepsze efekty specjalne: Guillaume Rocheron, Greg Butler, Dominic Tuohy, "1917"

Najlepsza charakteryzacja: Kazu Hiro, Anne Morgan,Vivian Baker, "Gorący temat"

Najlepszy montaż dźwięku: Mark Taylor, Stuart Wilson, "1917"

Najlepszy dźwięk: Donald Sylvester, "Le Mans '66"

Najlepszy film krótkometrażowy: "The Neighbors' Window"

Najlepszy krótkometrażowy film animowany: "Hair Love"

Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: "Learning to Skateboard in the Warzone"

sobota, 4 stycznia 2020

"Koty" / "Cats" - recenzja filmu

Podobno twórców goniły terminy. Podobno na wszystko brakowało czasu. Podobno prace nad filmem zakończyły się dzień przed uroczystą premierą. Podobno miało być dobrze. 


Wyreżyserowane przez zdobywcę Oscara Toma Hoppera Koty, są filmową adaptacją słynnego musicalu, który od lat święci triumfy na londyńskich i nowojorskich scenach. Stworzone przez Andrew Lloyd Webera show, to poniekąd pozbawiona spójnej fabuły, ale za to wypełniona znakomitą muzyką i pełnymi werwy układami choreograficznymi, wariacja na temat życia ulicznych kotów, która przeszła do legendy za sprawą swojej wielkiej popularności wśród widowni oraz hipnotyzującego utworu "Memory" (który śpiewała potem m.in. Barbra Streisand). 

Koty w wersji teatralnej
Z goszczących aktualnie na kinowych ekranach Kotów, obronną ręką wychodzą wyłącznie elementy znane z teatralnych realizacji  muzyka oraz niektóre sekwencje taneczne  a zawodzi wszystko, co filmowe. Niedbałe, siermiężne cyfrowe efekty specjalne nie pozwalają na zanurzenie się w kocim świecie, a drobne oszustwa jakich dopuszczają się filmowcy, by choć trochę ułatwić sobie zadanie (np. brak animowanych dłoni i stóp bohaterów), jedynie podkreślają ich nieudolność w tworzeniu spójnego, kociego świata.


Koty podszyte są niepokojem, powodowanym przez nieustanne zacieranie granic pomiędzy człowieczeństwem a kotowatością. Hybrydy o ludzkich stopach, dłoniach, nosach, oczach oraz kocich ogonach, wąsach, uszach i futrze, wyglądają jak kreatury z kina grozy. Nieokreśloność i konfuzja przepełniają także stroniące od wszelkiej logiki sekwencje harców, wśród których królują sceny z udziałem Rebel Wilson. Znana z serii Pitch Perfect aktorka, nie tylko ściąga z siebie puszyste futro, by wystąpić przed skonfundowaną widownią w skąpym, błyszczącym kostiumie, ale także z rozkoszą konsumuje karaluchy i myszy o ludzkich twarzach. 


Promyczkiem nadziei w tym przedziwnym świecie bywa odtwórczyni głównej roli, występująca na co dzień w brytyjskim Royal Ballet, Francesca Hayward. Na rozgrywający się wokół siebie estetyczny dramat patrzy naiwnymi, szeroko otwartymi oczami, jakby nie wiedziała do końca w jakim freak show przyszło jej brać udział. W tym całym bałaganie zaskakująco dobrze odnajduje się także piosenkarka Taylor Swift  być może dlatego, że pojawia się na ekranie tylko przez 10 minut, by potem w niewyjaśniony sposób zniknąć z kociego świata. 


Film Hoppera znacznie lepiej wyglądałby, gdyby podczas produkcji sięgnięto po tradycyjne środki. Gdyby scenografia została w całości zbudowana w studiu, gdyby za wygląd filmowych kotów odpowiadali doświadczeni kostiumografowie, a nie siedzący przez komputerami spece od CGI. Zasłużona finansowa klapa Kotów (sięgająca podobno 100 mln dolarów) powinna stać się przestrogą dla współczesnych filmowców i dobitnie im uświadomić, że "cyfrowe" nie zawsze oznacza "lepsze". 

sobota, 28 grudnia 2019

"Wiedźmin" / "The Witcher" - recenzja serialu

Książki Sapkowskiego czytałam raz, bardzo dawno temu, i mówiąc szczerze niewiele z nich pamiętam. Wygląda na to, że mam szczęście, bowiem serialowy Wiedźmin dość swobodnie poczyna sobie ze swoim literackim pierwowzorem. Nie odstrasza to jednak, spragnionych hollywoodzkiej wersji słowiańszczyzny, fanów książkowej serii oraz oczarowanych wiedźmińskim uniwersum wielbicieli gier komputerowych od CD Projektu, którzy wydają się dwoma szczególnie wyrazistymi i aktywnymi grupami odbiorców serialu. 


Abstrahując od starych jak świat dywagacji na temat swobody adaptatorów do wprowadzania zmian w tekście wyjściowym, należy zaznaczyć, że w serialowym Wiedźminie wiele jest dobrych chęci i śmiałych pomysłów. Odwaga niewątpliwie kryje się już w samym przełamaniu impasu, w jaki filmowców wpędziła karkołomna próba adaptacji twórczości Sapkowskiego, podjęta na przełomie wieków przez Jacka Bromskiego. W netflixowym Wiedźminie widać zaangażowanie, pasję i upór, jaka była udziałem m.in. jednego z najwytrwalszych popleczników adaptacji, Tomasza Bagińskiego. W serialu czuć także pragnienie Netflixa, by stał się on następcą Gry o tron, której sezony dobiegły już końca, a która swoją ostatnią odsłoną pozostawiła spory niesmak i zażenowanie. 


Mimo bezdennej sakiewki streamingowego giganta, Wiedźmin nie jest przykładem bezszwowego połączenia tradycyjnego planu filmowego z elementami wytworzonymi z pomocą grafiki komputerowej. Sprawnie przeobrażone w fantastyczne fortece zamki w Nidzicy i Ogrodzieńcu, przyćmiewa hogwartowa Aretuza i wiele innych, bardzo uproszczonych lokacji, które nieskuteczne ukrywają swoje wady w tajemniczym mroku. Do katalogu uchybień dopisać można też nierówne kostiumy (o co chodzi z pomarszczonymi zbrojami Nilfgaardu?) oraz wyjątkowo nienaturalnie wyglądające i poruszające się potwory, przypominające B-klasowe monstra. Wiedźmin miota się nieustannie pomiędzy wysokobudżetową produkcją fantasy, zachwycającą detalami i rozmachem, a drogim LARPem, do którego zbroje wykuł oddany, lecz na wskroś amatorski wielbiciel gatunku.


Swoje nierówności serial pomysłowo maskuje dodatkowymi komplikacjami fabularnymi – przede wszystkim kilkoma planami czasowymi, wymuszającymi na widzu szczególne skupienie na detalach. Zaznaczmy wyraźnie tą oczywistość – nie wszystko w Wiedźminie dzieje się w tym samym czasie, co sprawia, że w lepszy sposób możemy poznać zawikłane historie poszczególnych bohaterów oraz kierujące nimi motywacje. Sporo tu braków, niedomówień i pustych miejsc, ale zapewne jest to celowe działanie, skoro serial ma trwać aż siedem sezonów. 


Od samego początku wielką niewiadomą był odtwórca głównej roli, Brytyjczyk Henry Cavill, znany dotychczas przede wszystkim z roli Supermana w uniwersum DC. Jego imponująca cielesność oraz image szlachetnego superbohatera, nie pasowały do powszechnych wyobrażeń Geralta z Rivii – mężczyzny zmęczonego, cynicznego, przytłoczonego przez narzuconą mu misję ratowania świata. Cavill skutecznie obronił się przed krytyką mocarną ręką, demonstrując na każdym kroku świetne rozumienie granej postaci, a gdzieniegdzie również dystans i poczucie humoru. Jego siarczyste „fuck” oraz wieloznaczne „hmm” znakomicie wpasowały się w wizerunek tytułowego bohatera, nieustannie pomiatanego przez Przeznaczenie i rozgrywanego przez kluczowe dla fabuły, kobiece bohaterki. W temacie aktorstwa warto wspomnieć także dobrze sprawującą się, młodziutką Freyaę Allan jako przerażoną Ciri oraz Anya Chalotrę w roli coraz bardziej świadomej swojej siły Yennefer. 


To dopiero początek naszej wyprawy z serialem. Pierwszy sezon, o wyraźnie wprowadzającym charakterze, powinien stanowić wprawkę do dalszych odsłon opowieści – lepszych, bardziej dopracowanych, pewniejszych siebie, pozbawionych opisanych powyżej nierówności. Ja, moją postawę wobec netflixowych przygód nad wyraz atrakcyjnego gbura z Rivii, określam jako „ostrożnie optymistyczną” (w skali filmwebowej: 6/10) i z uwagą będę obserwować dalszy bieg wydarzeń.