czwartek, 19 kwietnia 2018

"Ciche miejsce" / "A Quiet Place"

Aktor John Krasinski jest znany przede wszystkim z serialu The Office (2005-2013) oraz lekkiego komediowego repertuaru. Mimo postawnej sylwetki jest chodzącą poczciwością o serdecznym uśmiechu. Ostatnio jednak zaczął występować także w pełnych akcji produkcjach, gdzie prezentował zgoła inne oblicze: zdeterminowanego i niecofającego się przed niczym lumberseksualnego brodacza (np. 13 godzin: Tajna misja w Benghazi oraz oczekujący na swoją premierę serial Jack Ryan). W Cichym miejscu Krasinski dopisuje kolejny rozdział do swojej aktorskiej przemiany i dokłada do niej  kolejną, niezwykle udaną rolę: reżysera filmowego.


Ciche miejsce to jego reżyserski debiut. Zaskakująco dojrzały, wyważony, pozbawiony zwyczajowych grzechów aktorów stających po drugiej stronie kamery. Krasinski swoje świetne wyczucie kina demonstruje w ramach horrorowej historii o postapokaliptycznym świecie, w którym niedobitkom ludzkiego gatunku zagrażają krwiożercze potwory.


Choć na pierwszy rzut oka przytoczona historia brzmi wyjątkowo banalnie, Ciche miejsce opowiada ją w wyjątkowo oryginalny, a zarazem prosty sposób. Grasujące po świecie monstra są niemal pozbawione zmysłu wzroku i w polowaniach posługują się wyłącznie słuchem. Przeżycie jest więc możliwe pod jednym warunkiem - zachowania absolutnej ciszy. W milczeniu pogrąża się ekranowy świat, jego mieszkańcy, a także kinowa widownia, która skupia się na rozszyfrowywaniu tajemnic filmowej rzeczywistości oraz przygotowuje się na kolejne, typowo horrorowe jump scary, które w Cichym miejscu nabierają wyjątkowego sensu i przybierają na sile.


Ciche miejsce wpisuje się w szersze zjawisko odświeżenia amerykańskiego horroru, które możemy obserwować w ostatnich latach za sprawą filmów takich jak Coś za mną chodzi (2014), Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii (2015), Uciekaj! (2015) czy To przychodzi po zmroku (2017), a które ma swoje korzenie przede wszystkim w kinie niezależnym. Ciche miejsce miało co prawda większy budżet (i pojawiły się w nim gwiazdy), ale nadal pod względem nastroju i oryginalnego podejścia do wyświechtanej konwencji horrorowej przypomina wymienione powyżej produkcje.* A tak swoją drogą, jeśli w filmach grozy irytuje was zwyczajowa bezmyślność bohaterów, Ciche miejsce będzie dla was miłym rozczarowaniem. Filmowa rodzina zamiast irytować głupotą zachwycają zaradnością, a jej pomysły na pogodzenie bezwzględnej ciszy z rytmem codzienności są zaiste imponujące. 


Ciche miejsce ma szereg zalet. Oprócz sprawnej reżyserii i znakomitej koncepcji wyjściowej, warto wspomnieć jeszcze o wyjątkowo twórczo potraktowanym dźwięku, którego funkcja nie ogranicza się wyłącznie do kreowania atmosfery grozy lecz służy pogłębieniu i "uzmysłowieniu" tego przerażającego, pogrążonego w ciszy świata. Ponadto ogromnym walorem filmu jest także rola Emily Blunt (prywatnie żony Krasinskiego), która zwinnie balansuje pomiędzy dziewczęcą niewinnością, matczynym ciepłem a byciem absolutnym badassem. 


Takie horrory to ja mogę oglądać.

*Więcej o współczesnych przemianach horroru możecie przeczytać w artykule Grzegorza Fortuny "Nowe życie amerykańskiego horroru" ("Ekrany" nr 6, 2017) dostępnym w całości TU

wtorek, 10 kwietnia 2018

"Twarz"

To trochę ryzykowne porównanie, ale co mi tam: Małgorzata Szumowska jest pod pewnymi względami Patrykiem Vegą polskiego kina artystycznego. Jej filmy sprzedają się nieźle i można je lubić, choć są szytymi wyjątkowo grubymi nićmi opowieściami o Polsce. Trudno odmówić im trafności - mają w sobie co najmniej kilka ziaren prawdy oraz słusznych obserwacji. Równocześnie prezentują jednak ogromnie jednowymiarowy portret Polski i Polaków. Rozszerzają jednostkowe historie na całą narodową mentalność w ramach przekonania, że jeśli coś gdzieś takiego się stało, może stać się wszędzie i każdemu. Ja tego nie kupuję - i to zarówno w wydaniu Vegi, jak i wersji prezentowanej przez Szumowską. 


Twarz, czyli najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej, to szereg miniatur o naszym pięknym kraju i rodzimej mentalności, luźnie powiązanych historią o przeszczepie twarzy. Otwierająca sekwencja filmu, w której to tłum golasów pędzi przez wyludnione centrum handlowe by dopaść telewizor na promocji jest bardzo myląca. Klasyfikuje nas bowiem do światka zgniłego, zachodniego  kapitalizmu, a tymczasem, jak dosadnie udowadnia cały film, jesteśmy raczej prowincjonalnym środkowych wschodem, zakompleksionym, zawistnym i trzymanym na krótkiej smyczy przez kościół. 


Myląca jest też historia głównego bohatera, Jacka, granego z powodzeniem przez Mateusza Kościuszkiewicza, który zostaje poddany pionierskiej operacji przeszczepu twarzy. Wielki sukces, zaawansowana medycyna, wysoce rozwinięta technologia znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po powrocie na bezlitosną prowincję żyjącą według reguły 3xK: kościół, konserwatyzm i ku**a pół litra. Ułuda zachodu trwa tylko przez krótką chwilę, bo zaraz na powrót wciąga nas polskie błoto i zaściankowość.  


Twarz to rzeczywiście baśń: z jednowymiarowymi postaciami, zeszpeconym bohaterem o szlachetnym sercu, wygnaniem, odrzuceniem i morałem. To jednak równocześnie grubo ciosana publicystyka ubrana w kostium kina artystycznego, z której niewiele wynika poza dość oczywistym stwierdzeniem, że transformacja poszła w Polsce jakoś nie tak. Nowa rzeczywistość, zabudowana supernowoczesnymi apartamentowcami bez dróg dojazdowych i infrastruktury jest karykaturą samego siebie. Szkoda, że Szumowska patrzy na nią z góry, bez cienia sympatii i właściwie nie próbuje jej zrozumieć.