niedziela, 27 maja 2012

Perełki z lamusa: "In the Heat of the Night" (1967)

Ku uciesze gawiedzi (a tak na prawdę mojej własnej), zdecydowałam się uruchomić nowy cykl "recenzji". Dotyczyć będą filmów starych, (mniej lub bardziej) których, z niewiadomych względów, większość współczesnych widzów się boi. 1950 - co za staroć... 1930? To wtedy już istniało kino? 


Zapraszam do czytania. Na początek - "In the Heat of the Night" (1967)

Przy akompaniamencie śpiewanej przez Raya Charlesa piosenki, czarnoskóry policjant, na skutek skomplikowanego systemu komunikacji publicznej, znajduje się w samym środku konfederackiego południa - w stanie Missisipi.
Na domiar złego jest ekspertem od zabójstw, a w miasteczku (Sparta!) popełniono morderstwo. (Uwielbiamy te filmowe zbiegi okoliczności <3)
Czy szef lokalnej policji i mieszkańcy będą w stanie, wbrew swoim ideałom, zaufać czarnoskóremu policjantowi?

W głównej roli - prawdziwa legenda amerykańskiego kina - Sidney Poitier (czyt. Puatie). A scena spoliczkowania współczesnego plantatora przez czarnego policjanta - bezcenna. Zgrabna intryga, świetna konstrukcja - choć uważny widz stosunkowo wcześnie zorientuje się, kto jest mordercą.

Polecam.


czwartek, 24 maja 2012

"Bel Ami" / "Uwodziciel"

Zdarzają się czasem takie filmy, przed którymi należy ostrzegać widzów wielkimi tablicami z napisem "zły film". Taką tablicę należy postawić przed filmem "Bel Ami" i odgrodzić go dodatkowo drutem kolczastym.

102 minuty czystej męki, w której historia, bohaterowie, a nawet tło historyczne, pokazani się w najnudniejszy sposób jaki można sobie wyobrazić, na dodatek pozbawiony wszelkich emocji. Robert Pattison dwoi się i troi aby jego pozbawiona ekspresji twarz wyrażała coś innego niż ból istnienia. Ponosi jednak sromotną klęskę, a najciekawszą rzeczą jaką pokazuje na ekranie są nagie pośladki.

Piękne i zdolne aktorki (jak zwykle zachwycająca Christina Ricci) poniżają się udając namiętność i pociąg do tytułowego Bel Ami, a pełne uniesień, namiętne uściski wyglądają raczej jak zapasy w stylu wolnym.

Trudno uwierzyć w uwodzicielskie zdolności Roberta Pattisona, tak samo jak trudno uwierzyć, że ktokolwiek będzie się na tym filmie dobrze bawił. Zdecydowanie i z pełnym przekonaniem: NIE.

czwartek, 17 maja 2012

"Mroczne cienie"

Choć Tim Burton nadal pozostaje wierny wypracowanej przez siebie stylistyce to niestety, tym razem przesadził i przekroczył subtelne ramy filmowego pastiszu.
Nagromadzenie elementów intertekstualnych ( i na poły żartobliwych mrugnięć okiem do widza) przekroczyło wszelkie normy. Chociaż należy przyznać, że niektóre z nich są niezwykle pomysłowe - jak choćby epizodyczna rola Christophera Lee (i chyba zamierzone podobieństwo finału do filmu "Ze śmiercią jej do twarzy"). Film nie jest już oryginalną mieszaniną śmieszności i ekscentryczności. Jest przedziwną hybrydą, podczas której stale zadajemy sobie pytanie: "Co ja oglądam?" (względnie "Co ja pacze?").  Nie wiadomo: śmiać się, oburzać czy może płakać?

Dystans do filmów grozy oraz popularnych obecnie nastoletnich fantastycznych romansów (tak, chodzi o "Zmierzch") jest całkowicie zrozumiała. Ale niestety wersja zaprezentowana przez Tima Burtona zdecydowanie mi nie odpowiada.
Jedynymi stuprocentowo pozytywnymi akcentami w tym całym dziwactwie są rolę Johnny'ego Deppa oraz Evy Green. Z wielką nonszalancją, dystansem i finezją wcielają się w ciekawie skonstruowane postacie. No i Alice Cooper - gratka dla melomanów.

"Mroczne cienie" nie są kolejnym, nowym i ciekawym rozdziałem historii filmu wampirycznego. Wolę naszą rodzimą "Kołysankę".


piątek, 11 maja 2012

"The Avengers"

"The Avengers" jest znakomitym zwieńczeniem serii o superbohaterach, którą dzielni filmowcy przenieśli z kart komiksów na kinowe ekrany. Moim skromnym zdaniem, przed seansem warto oglądnąć wszystkie prequele (cześci składowe?) "The Avengers".

"Hulk" (do wyboru wersja z Ericiem Baną lub Edwardem Nortonen), "Iron Man" (dwie części), "Kapitan Ameryka" (o którym pisałam w wakacje) oraz "Thor" (którego niestety nie widziałam, ale nadrobię to as soon as possible).

Ale po co ja mam to wszystko oglądać?

Dzięki temu docenicie jak ładnie pasują do siebie wszystkie elementy, zauważycie dużą ilość odniesień między filmami oraz last lub not least, poznacie w pełni bohaterów oraz ich motywacje. "The Avengers" nie zafunduje wam bowiem pogłębionych portretów psychologicznych. Orgia zniszczenia, szybkie, żartobliwe dialogi, walka wszelkiego rodzaju bronią (zaczynając od boskich młotów, a kończąc na bombie atomowej) oraz hordy biomechanicznych przeciwników, nie są sprzyjającymi okolicznościami dla wieloetapowego rozwoju postaci.

Zostawcie swoje przeintelektualizowane umysły przed salą kinową, a "The Avengers" zagwarantuje wam czystą rozrywkę, która na prawdę bawi i odrywa od ponurej codzienności. Have (pure) fun!

piątek, 4 maja 2012

"Seksualni, niebezpieczni"

Młodzi Anglicy na wakacjach, czyli coś co wszyscy Krakowianie dobrze znają. I unikają, co polecam zrobić również w przypadku tego filmu, którego polski tytuł jest prawdziwym majstersztykiem (org. "The Inbetweeners Movie").

W wakacje moralność i rozsądek ulegają zawieszeniu, zostaje tylko dobra zabawa, kolorowe alkohole, seksualne podboje i kloaczne żarty.

"I'm on fucking holiday. I can't be TOO DRUNK".

Coś na kształt mniej udanego "American Pie" z ciekawą (ze względów poznawczych) panoramą zachowań turystów podczas letniego szaleństwa. Wszystko rozgrywa się w autentycznym miejscu (Grecja - Kreta - Malia), które ewidentnie należy wpisać na listę "prawdziwych kurortów do omijania" zaraz obok Lloret Del Mar.

"I stopped believing in GOD, when I realised that it was just DOG backwards."

Zdecydowanie NIE.

wtorek, 1 maja 2012

"5 dni wojny"


Gruzja to kraj bardzo europejski pod względem historii, kultury i zabytków. Również w kwestiach politycznych, Gruzini, wraz z swoim prezydentem Michaiłem Saakashwilim chcieli się w nierozerwalny sposób połączyć z Europą i zachodnią hemisferą. Zostać członkiem NATO, tym samym wyrywając się z rosyjskiej strefy wpływów. Wszystko zmieniło się w 2008 roku.

Słyszałam kiedyś o nieformalnej wypowiedzi jednego z przedstawicieli NATO, który twierdził, że już włączenie Polski do tej struktury to czyste szaleństwo. Te słowa znalazły swoje potwierdzenie podczas 5 dni w roku 2008.

Żadne NATO, żadna tarcza antyrakietowa (tak, właśnie z tego powodu zakończyły się starania o rozmieszczenie rakiet). Rosja nadal myśli o sobie w kategoriach Związku Radzieckiego, a sytuacja na granicy z Gruzją, pełna wzajemnych prowokacji i aktów przemocy była znakomitą okazją do przypomnienia o swoim istnieniu. Wojna w Gruzji w roku 2008 była dla Rosji „małą wspaniałą wojenką”. Pokazali swoją potęgę, zaznaczyli swoją strefę wpływów, podnieśli morale w kraju i wzmocnili pozycję prezydenta Putina, który ciągłe uważa rozpad Związku Radzieckiego za największą geopolityczną tragedię XX wieku.

Ta wojna trwała tylko 5 dni. A może aż 5 dni? Zwykłe europejskie państwo zostało zaatakowane, rosyjskie wojska w ciągu 5 dni podeszły pod samą stolicę kraju, a zachód praktycznie nie zareagował (również dlatego, że zajęty był Igrzyskami Olimpijskimi). Gdzie byli Amerykanie? (No dobra, wiadomo gdzie byli…) Gdzie była Europa? Czy aż tak bardzo jesteśmy zależni od rosyjskich surowców, że nie możemy sprzeciwiać się jej planom? Czy Rosja jest aż tak potężna? Ta wojna daje do myślenia.

A na ekrany film wszedł właśnie zaskakująco dobry film „5 dni wojny”. Przemyślany scenariusz i dobre zdjęcia, a także całkiem niezłe oddanie prawdy historycznej czynią ten film lekturą obowiązkową dla zainteresowanych najnowszą historią. Choć niektórym irytujące mogą się wydać zbyt nachalne i proste tłumaczenia wojennej zawieruchy,  to jednak właśnie dzięki nim film staje się dobrym źródłem informacji. Dużym plusem jest próba sprawiedliwego potraktowania obu walczących stron, choć daleko im do filmowego ideału z 1966 roku „Bitwa o Algier”. Po obu stronach są dobrzy i źli, a całość sytuacji nie jest jednoznacznie czarno-biała.

Minusy filmu? Zbytnia naiwność, miejscami aktorstwo tak sztuczne, że nawet przymiotnik „drewniany” wydaje się być zbyt łagodny. Ale mimo to warto. Oglądnijcie.

(Jako że w Polsce każdy, łącznie z taksówkarzem, panią z kiosku i świrem z MPK, zna się na polityce i chętnie o niej dywaguje, również ja skusiłam się na taką aktywność. Ale to pierwszy i ostatni raz, obiecuję.)