środa, 22 sierpnia 2018

"Człowiek delfin" / "Dolphin Man"

Jacques Mayol to człowiek legenda: mistrz, a także jeden z prekursorów nurkowania swobodnego, potrafiący zejść pod wodę na głębokość 105 metrów bez wspierania się butlą z tlenem. Jeśli widzieliście Wielki błękit Luca Bessona, to doskonale wiecie o kogo chodzi. Jednakże zdaniem wielu, słynny francuski film nie oddaje sprawiedliwości słynnemu freediverowi. Nie przedstawia dostatecznie wnikliwie jego życiowej filozofii i prezentuje go przede wszystkim jako ekscentryka, wciągniętego w rywalizację z Enzo Maiorką (Jean Reno). Wspominane braki stara się uzupełnić film dokumentalny Człowiek delfin, skutecznie przekonujący, że Mayol był kimś więcej niż tylko nurkiem.


Mayol miał własną, specyficzną filozofię, a schodzenie pod wodę było dla niego nie tylko formą sportowej rywalizacji, ale wręcz medytacją, do której przygotowywał się zarówno fizycznie, jak i duchowo. Swoje przemyślenia opisał w monumentalnej książce Homo Delphinus, która posłużyła za inspirację twórcom dokumentu. Film składa się z wielu wypowiedzi przyjaciół Mayola, jego rodziny i współpracowników, a także niezliczonych nagrań wyczynów legendarnego nurka, który sam także wypowiada się w filmie. Zmarły samobójczą śmiercią w 2001 roku sportowiec mówi głosem grającego go w Wielkim błękicie Jean Marc-Barra, który czyta fragmenty jego słynnej książki. 

Jaques Mayol i Jean Marc-Barr

Człowiek delfin odmalowuje wielowymiarowy portret postaci Mayola: niepotrafiącego dostosować się do standardowego stylu życia indywidualisty, czującego zew oceanu i pragnącego zjednoczenia się z żywiołem, jednak równocześnie niestroniącego od bardziej przyziemnych rozrywek. Mayol niezmiennie poszukiwał czegoś nieuchwytnego, transcendentnego. Czegoś, co pomogłoby mu osiągnąć zjednoczenie z ukochanym podwodnym światem i pozwolić osiągnąć niemożliwe. Niestety właśnie w tych miejscach Człowiek delfin najbardziej zawodzi, gdyż brakuje mu słów i środków by bardziej wnikliwie przedstawić duchowe poszukiwania nurka. Podążamy jego ścieżkami, odwiedzamy joginów i buddyjskich mnichów, lecz wcale nie przybliża nas to do zrozumienia. 


Mayol nie wierzył w istnienie granic ludzkiej wytrzymałości i nie traktował nurkowania jako sportu. Jego celem nie była rywalizacja, ale coraz pełniejsze zanurzanie się w podwodnym świecie, który oferował wszystko to, czego brakowało życiu na powierzchni. Woda była jego naturalnym środowiskiem, a lepiej niż wśród ludzi, czuł się w towarzystwie morskich ssaków. Film pełen jest dowodów jego przywiązania do żyjących w wodzie zwierząt. Poznajemy m.in. delfina Clowna, który stał się pierwszym trenerem Mayola i również jako pierwszy uświadomił mu (mówiąc słowami klasyka), że wszyscy jesteśmy złączeni w wielkim kręgu życia. 



Czas pokazał, że Mayol miał rację, i to podwójnie. Przede wszystkim był prekursorem bardziej ekologicznego podejścia do mórz i oceanów, który zdawał się rozumieć konieczność zrównoważonego rozwoju oraz szacunku wobec środowiska naturalnego. Ten wątek ze szczególna intensywnością eksploatuje Człowiek delfin, stający się w końcowych scenach niemal ekologiczną agitką. Co jednak najważniejsze, Mayol pokazał swoimi dokonaniami, że ludzki organizm nie ma ograniczeń. Pokonana przez niego mityczna granica 100 metrów, po której człowiek miał umierać w męczarniach, okazała się nie istnieć. Obecny rekord w freedivingu, 214 metrów, potwierdza przekonanie Mayola: człowiek posiada w sobie niemal nieograniczony potencjał. Musi tylko odkryć, jak go uwolnić. 

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu 2018

Zakończenie Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu, zdecydowanie najbardziej wakacyjnego festiwalu filmowego, przypomina, że leniwy wakacyjny czas także chyli się ku końcowi. Już wkrótce zakopiemy na dnie szafy dmuchane krokodyle, plażowe ręczniki oraz słomkowe kapelusze i na powrót staniemy się, jak podpowiadają słowa piosenki, "uczesani i przezorni". Miejmy nadzieję, że również pogoda zorientuje się, że zamiast siedzieć na plaży nad stawami Echo, tkwimy w szkolnych ławkach i za pracowymi biurkami. 


Jednak zanim to wszystko się stanie, warto dokonać powakacyjnych podsumowań. Tegoroczna edycja Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu korzystała ze sprawdzonego wzorca. W programie zwyczajowo można było znaleźć pokazy gorących, przedpremierowych tytułów, festiwalowe hity z ostatnich kilku lat, kinowe filmy oglądane w ramach nadrabiania zaległości i perełki z przeszłości, pokazywane w ramach rozmaitych cyklów i retrospektyw. Ja gościłam na festiwalu jedynie pięć dni (chlip!), ale i tak mam swoją listę tegorocznych faworytów. Szczegóły poniżej! 

#1. Lubię nietoperze (1985, reż. Grzegorz Warchoł)


Jedyny polski film wampiryczny do czasu Kołysanki Juliusza Machulskiego, a zarazem anty-perełka gatunku, którą można by pokazywać w ramach przeglądów najgorszych filmów świata. Główna bohaterka, jak wielokrotnie nas zapewnia, jest wampirzycą. Kierowana żądzą krwi zabija kolejnych mężczyzn, nie ma odbicia w lustrze, żyje samotnie w domu na odludziu i oczywiście lubi nietoperze. Jednak po zobaczeniu reklamy ośrodka psychiatrycznego decyduje się na leczenie pod czujnym okiem lekarza specjalisty, profesora Junga (a jakże). 


W Lubię nietoperze aktorzy zdają się nie pamiętać drwiących z reguł gramatyki dialogów, choć one jeszcze na długo po projekcji pozostają w pamięci widzów. Podobnie z resztą jak odważna scena erotyczna w orientalnej oranżerii z udziałem Jerzego z Klanu, który niczym Tommy Wiseau nie do końca rozumie mechanikę seksualnego zbliżenia. Lubię nietoperze to typowy dobry-zły-film, którego oglądanie w towarzystwie zamienia się w istny maraton uśmiechu, a fabularne absurdy jeszcze przez wiele godzin rozpalają emocje wśród widowni. To trzeba zobaczyć!

#2. Złotoręki (1955, reż. Otto Preminger)


Frank Sinatra utwierdza krytyków, że jego świetna rola w Stąd do wieczności (1953) nie była jedynie wypadkiem przy pracy. Legendarny piosenkarz wciela się w Złotorękim w dręczonego nałogiem narkotykowym krupiera. Choć mężczyzna właśnie skończył odwyk, jego dotychczasowy styl życia nie daje o sobie zapomnieć i na powrót wciąga go w świat gier hazardowych i używek, oferujących ucieczkę od problemów. Złotoręki to film niezwykle odważny jak na swoje czasy, pokazujący zakazane przez amerykańską autocenzurę sceny i rozsadzający od środka system zakazów nakładanych przez Kodeks Haysa. Oglądając film Otto Premingera można na własne oczy przekonać się, jak zmieniało się hollywoodzkie kino. 

#3. Marcowe migdały (1989, reż. Radosław Piwowarski)


Pięćdziesiąta rocznica marca '68 prowokuje do ponownych rozważań nad społecznymi i politycznymi uwarunkowaniami kampanii nienawiści, która zmuszała do emigracji, niszczyła kariery i życia. O zapleczu całej sprawy opowiada film Marka Piwowarskiego Marcowe migdały. Zapleczu nawet dosłownym, jako że akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku na prowincji, wśród lokalnych licealistów. Początkowo zajęci swoimi sprawami, nasiąkają partyjną demagogią i sami zaczynają myśleć i mówić zgodnie z obowiązującymi trendami. Nie zdają sobie sprawy, że te krzywdzące słowa i czyny mają konkretne konsekwencje, które odczują także ich najbliżsi. 

#4. Kapitan (2017, reż. Robert Schwentke)


Pracujący na co dzień w sztywnych ramach hollywodzkiego kina popularnego, reżyser Robert Schwentke (Plan lotu, Red, Zbuntowana), puścił wodze fantazji w swoim znacznie bardziej autorskim (i niemieckim) filmie Kapitan. To przedziwny twór, Kapitan jest bowiem ocierającą się o absurd nazistowską wersją Kariery Nikodema Dyzmy


Za głównego bohatera Schwentke obiera młodego żołnierza, który przebiera się w znaleziony w porzuconym samochodzie mundur wysoko postawionego wojskowego i zaczyna grać jego rolę. W chaosie ostatnich dni wojny nikt nie sprawdza jego tożsamości, a młody chłopak zaczyna podejmować coraz śmielsze i bardziej brutalne decyzje. Kapitana trudno traktować jako dosłowny obraz II wojny światowej, choć podobno został oparty o prawdziwe wydarzenia. Jest za to znakomitym, symbolicznym ukazaniem czasu schyłku, w którym liczy się tylko tu i teraz, a oportunizm jest najlepszą strategią przetrwania. 

#5. Człowiek, który zabił Don Kichota (2018, reż. Terry Gilliam)


Nie taki nowy Gilliam straszny, jak go malują. Przyznaję się bez bicia, że byłam uprzedzona do tego filmu i oczekiwałam najgorszego. Tymczasem Człowiek, który zabił Don Kichota to pełna energii, choć miejscami chaotyczna i odrobinę zbyt długa opowieść o trudnym rozgraniczeniu prawdy i fikcji, zjadaniu własnego ogona i fantazji, które mogą zawładnąć całym życiem. Trudno nie odczytywać Człowieka jako autobiograficznej opowieści o Terrym Gilliamie i jego potyczkach ze słynnym hiszpańskim błędnym rycerzem, którego losy pragnął przenieść na wielki ekran od niemal 30 lat. Nikt już nie wierzył w możliwość ukończenia filmu, który zamieszkał na kartach książek o najsłynniejszych niedokończonych dziełach. Tymczasem Gilliam nie tylko film skończył, ale także symbolicznie przekazał pałeczkę wszystkim innym Don Kichotom, którzy w przyszłości będą za pewne mierzyć się z podobnymi wiatrakami. 

niedziela, 5 sierpnia 2018

"Ant-Man i Osa" / "Ant-Man and the Wasp"

Oglądając drugą (samodzielną) odsłonę przygód Człowieka Mrówki można być zaskoczonym jej rozmachem, a mówiąc wprost, jego brakiem. Ant-Man i Osa zupełnie nie przypomina rozbuchanego Avengers: Wojna bez granic, który przyprawiał o zawrót głowy ilością wątków, bohaterów i mikrohistorii. Film z Paulem Ruddem w roli głównej to, podobnie jak część poprzednia, stosunkowo kameralne połączenie familijnego komediodramatu i filmu akcji. 


Tym razem twórcy filmu wrzucają nas (dość brutalnie, muszę przyznać) w bolesną historię o nieobecnym rodzicu. Hope (Evangeline Lilly), córka doktora Pyma (Michael Douglas), nigdy nie przestała pamiętać o swojej zagubionej w wymiarze kwantowym matce Jane (Michelle Pfeiffer). Wspólnie z ojcem nie ustaje w kolejnych wysiłkach by ją odzyskać, a nadziei dodaje im zaskakujący telefon od Scotta Langa (aka Ant-Mana), który twierdzi, że nawiązał kontakt z zaginioną podczas snu.


Oprócz rodzinnych historii i ogromnej ilości pseudonaukowego bełkotu, znajdziemy w Ant-Manie także nietypowego złoczyńcę. Ava (zwana Duchem), grana przez ujmującą Hannah John-Kamen, przełamuje stereotypy dotyczące klasycznego bad guya. Nie pragnie pieniędzy ani sławy, jej motywacje są znacznie bardziej przyziemne, a z czasem wręcz zrozumiałe. Duchowi daleko oczywiście do rewelacyjnego Thanosa (#teamthanos), ale mimo wszystko, postać ta jest interesującym przykładem skomplikowanego "złego", którego trudno jednoznacznie zaszufladkować. 


Ant-Man i Osa to przyjemna wakacyjna rozrywka. Kameralna, pełna błyskotliwych dialogów,  świetnych efektów specjalnych, znanych twarzy, humoru i charyzmy Paula Rudda. W sprawny sposób wypełnia lukę w epopei Marvela odpowiadając na pytanie gdzie właściwie był Ant-Man w czasie Avengers: Wojna bez granic. Mówiąc krótko: mały film, a cieszy. 

czwartek, 2 sierpnia 2018

18. MFF Nowe Horyzonty

Powiem wprost: wrocławski Festiwal Nowe Horyzonty to zdecydowanie najważniejsze filmowe wydarzenie lata. Niestety do tej pory nie udało mi się w nim uczestniczyć, więc tegoroczna edycja była moją pierwszą. Dotrwałam mniej więcej do połowy i zobaczyłam w tym czasie 22 filmy. Choć to stosunkowo niewiele, to zdecydowanie wystarczająco by poczuć festiwalowy klimat. Wreszcie na własnej skórze przekonałam się o bezwzględności internetowego systemu rezerwacji miejsc na seansach. Otóż niezależnie, czy jest się początkującym blogerem, pudelkowym celebrytą czy papieżem: jeśli kupiło się karnet, trzeba wstać rano i w pełnej gotowości czekać na 8:30, kiedy to rozpoczyna się rejestracja na poszczególne pokazy. Miejsca znikają z prędkością światła, dlatego lepiej zawsze mieć pod ręką kilka zapasowych pomysłów.


Właściwie udało się zobaczyć wszystko, co chciałam, więc teraz dwa słowa o samych filmach. Trzeba być optymistą, więc skupię się na moich ulubionych. Oto TOP 6 (pierwszych sześciu dni) Festiwalu Nowe Horyzonty. Kolejność przypadkowa. 

#1. Mektoub. Moja miłość: pieśń pierwsza


Prawie dałam się nabrać! Nowy film skandalisty Abdellatifa Kechicha, zdobywcy Złotej Palmy za Życie Adeli, rozpoczyna się bardzo odważną i dosłowną sceną erotyczną. Bez zbędnego wstępu reżyser wrzuca nas w oświetlony południowym słońcem świat zderzających się ze sobą opalonych ciał, zapowiadając jeszcze odważniejsze sceny w dalszej części filmu. Jednak nic z tego, bo w Mektoubie oprócz sekwencji początkowej, eksplicytnych scen seksu jest jak na lekarstwo. Nie oznacza to oczywiście, że film pozbawiony jest erotyzmu. Napięcie czuć niemal w każdym momencie, a bohaterowie są cały czas o krok od zrzucenia z siebie wszystkich ubrań. Kechiche z humorem pokazuje beztroskie lato grupy młodych ludzi, pełne zabawy, flirtów, ale też bardziej przyziemnych obowiązków i zakradających się tu i ówdzie przemyśleń o powakacyjnej przyszłości. Robi to z niepokojącym urokiem rubasznego wujaszka, który nie wie, kiedy należy wyjść z imprezy, ani jak należy się zachowywać wobec atrakcyjnych koleżanek własnej nastoletniej córki.

#2. Winni


Dobrze skonstruowany filmowy monodram, w którym pierwsze (i właściwie jedyne) skrzypce gra duński policjant, pracujący jako dyspozytor linii alarmowej. W gąszczu błahych telefonów, jego uwagę zwraca dziwne połączenie od młodej kobiety, jakby mówiącej szyfrem. Mężczyzna szybko orientuje się, że rozmówczyni została porwana i w ten, pośredni sposób, próbuje go o tym poinformować. Winni przypominają trochę film Locke. Większość akcji rozgrywa się poza siedzibą linii alarmowej i dociera do nas jedynie za pośrednictwem połączeń telefonicznych. Jest tu jednak znacznie więcej zaskoczeń, także dotyczących głównego bohatera, któremu pewien czyn z przeszłości przeszkadza w wykonywaniu codziennej pracy. Winnych zdecydowanie warto zobaczyć nawet dla czystej rozrywki, bo emocji i zdumiewających zwrotów akcji zdecydowanie tutaj nie brakuje. 

#3. Dogman


Włochy jeszcze nigdy nie wyglądały tak obskurnie i przygnębiająco jak w Dogmanie. Wrażenie to dodatkowo pogłębia świetny odtwórca tytułowej roli, Marcello Fonte (nagroda aktorska w Cannes!), przypominający udręczonego przez życie młodego Ala Pacino. Grany przez niego bohater (też Marcello), pracuje jako psi fryzjer i ma właściwie tylko jedną ambicję: być lubianym. Realizuje ją na co dzień podchodząc z sympatią do psich klientów, kolegów z osiedla, ukochanej córki, a także lokalnego opryszka. Niestety ta w gruncie rzeczy właściwa strategia, okazuje się mieć straszliwe konsekwencje. Wikła bohatera w skomplikowane układy, diametralnie zmienia jego życie, a ostatecznie doprowadza do buzującej emocjami, szokującej finałowej sekwencji. 

#4. Jeszcze dzień życia


Z tego co zdołałam się zorientować, Jeszcze dzień życia ma bardzo mieszane opinie, a wielu osobom po prostu się nie podoba. Ja jednak będę bronić tego filmu przede wszystkim ze względu na jego wartość edukacyjną. Jeszcze dzień życia to hybrydyczna, filmowa wersja książki Ryszarda Kapuścińskiego pod tym samym tytułem. Za pomocą komputerowej animacji i filmu dokumentalnego, twórcy opowiadają stosunkowo mało znaną historię polskiego reportera przyglądającego się ogarniętej wojną domową Angoli w 1975 roku. Ricardo (bo tak do dziennikarza zwracają się zagraniczni znajomi) nie chce czekać w rozsypującej się stolicy kraju, lecz pragnie udać się na południowy front i niczym Marlow z Jądra ciemności poznać dowodzącego nim, portugalskiego renegata generała Farusco. Jeszcze dzień życia oddaje skomplikowane realia rozpadających się kolonialnych imperiów, w przystępnej formie przybliża postać Ryszarda Kapuścińskiego, a przy okazji ma ciekawą stronę formalną. Jak to mówią: "szkoły pójdą". No i bardzo dobrze. 

#5. Czarne bractwo. BlacKkKlansman


Spike Lee pokazuje wielkiego, sążnistego "faka" Donaldowi Trumpowi i jego polityce. Robi to przenosząc widzów w sam środek lat 70., do małego miasta Colorado Springs, w którym pracę zaczyna pierwszy czarnoskóry policjant Ron Stallworth (w tej roli dorównujący słynnemu ojcu urokiem i talentem John David Washington). Ale na tym nie koniec, bo młody funkcjonariusz podejmuje się inwigilacji lokalnego oddziału Ku Klux Klanu... stając się jego członkiem. Ta szalona historia oparta jest autobiograficznej książce Stallwortha, choć Spike Lee przyprawił ją znakomitym poczuciem humoru, energią, siecią popkulturowych nawiązań i świetnym montażem. Równocześnie, historia czarnego członka Klanu zostaje wpisana w napięcia rasowe współczesnej Ameryki, z którymi administracja centralna kompletnie sobie nie radzi. Współczesna, interwencyjna, a może wręcz populistyczna wymowa filmu może przeszkadzać, ale nie jest w stanie przyćmić jego walorów.

#6. Tajemnice Silver Lake


Za mało biorę narkotyków, żeby w pełni dać się porwać takim filmom, ale mimo wszystko doceniam i polecam Tajemnice Silver Lake. Przytłumiony i coraz bardziej wymięty Andrew Garfield przemierza Los Angeles w poszukiwaniu zaginionej dziewczyny, a równocześnie utwierdza się w przekonaniu, że światem rządzą szyfry, tajne kody i przekazy podprogowe. Na swojej drodze spotyka głównie piękne dziewczyny (filmowane, jak zdaje się nas przekonywać reżyser, z jedynie słusznej perspektywy pośladkowej) i korzysta ze zgromadzonej popkulturowej (czy wręcz pulpowej) wiedzy. Tajemnice Silver Lake to młodzieńcza fantazja na temat świata, skrojona pod gusta współczesnych wiecznych nastolatków.