piątek, 14 grudnia 2018

Recenzja serialu "1983" (Netflix)

Chyba każdy z zaciekawieniem obserwował kolejne doniesienia na temat serialu 1983, pierwszej polskiej produkcji Netflixa. Zarys fabuły, będącej alternatywną wersją historii Polski intrygował, podobnie z resztą jak późniejsze informacje na temat twórców i obsady. Oczekiwania były wielkie, bo oto dzięki streamingowemu gigantowi cały świat miał przekonać się, że u nas też można robić dobre, wysokobudżetowe seriale. Niestety już od pierwszych polskich recenzji wiadomo było, że cel nie został w całości osiągnięty. 


Rodzimi krytycy punktowali sztucznie brzmiące dialogi, drewniane aktorstwo i ubóstwo inscenizacyjne. Do serialu nie przekonała ich nawet reżyserka części odcinków Agnieszka Holland, która na swoim Facebooku zarzucała recenzentom "bryndzlowanie się hejtem", przynależność do "hipsterskiej banieczki" i polecała wracać do gier komputerowych. Nie należę do osób miłujących bezpodstawny hejt, a mimo to przez 1983 ledwo przebrnęłam. Nie chodzi o to, że jest to serial specjalnie zły, ani tym bardziej należący do kategorii "tak złe, że aż dobre". To po prostu serial pełen zawiedzionych nadziei, dobitnie przypominający o miejscu Polski na świecie. 


Mam przemożne wrażenie, że 1983, stworzone swoją drogą przez mieszkającego w Polsce Amerykanina, Joshuę Longa, wyciąga z polskiej historii to, co za granicą znane, rozpoznawalne i atrakcyjne. To nie jest produkcja dla rodzimego widza, który od razu zauważa pewne ubóstwo świata przedstawionego, jego umowność i brak historycznej adekwatności. To produkt dla zagranicy, pewna fantazja na temat Polski, której główną cechą dystynktywną jest czas komunizmu. 1983 przypomina przypadek pierwszej okładki polskiego Vouge'a, który pokazywał spowity w smogu Pałac Kultury i Nauki. Dobre zdjęcie, ale czy aby na pewno odpowiednie na pierwszą w historii okładkę modowego czasopisma będącego synonimem luksusu?


Na prawdę nie próbuję się czepiać, ale 1983 jest serialem absolutnie nijakim, który ogląda się ciężko i z wysiłkiem. Bardzo szybko traci się zainteresowanie wszystkimi (bardzo licznymi) intrygami wtłoczonymi już do pierwszego odcinka, a także dalszymi losami bohaterów. Mimo pomocniczych napisów skrupulatnie informujących o datach i miejscach akcji, trudno zorientować się w którym planie czasowym (roku 1983 czy 2003) się aktualnie znajdujemy. Wszystko wygląda niemal identycznie, ukryte jest w półmroku i właściwie jedynie umieszczone tu i ówdzie płaskie ekrany przypominają, że znajdujemy się już w XXI wieku. Co więcej ani Robert Więckiewicz, ani Andrzej Chyra, ani tym bardziej aktorzy młodego pokolenia, tacy jak Maciej Musiał, Zofia Wichłacz czy Michalina Olszańska, nie są w stanie tchnąć życia w swoje postaci. Nie pozwala im na to nielogiczna i zagmatwana serialowa rzeczywistość oraz przerażające swoją sztucznością dialogi, jakby rodem z Google Translate.


W 1983 wiele jest ciekawych, lecz niewykorzystanych pomysłów. Z potencjalnych atrakcji, jakimi niewątpliwie były na papierze, przeradzają się w wywołujące zakłopotanie osobliwości. Warto w tym miejscu wymienić chociażby udekorowane pojedynczymi chińskimi lampionami wietnamskie dzielnice Warszawy, polski smartfon Traszka (bez funkcji telefonu!) czy prezydenta USA Ala Gora. W teorii ciekawe, w praktyce nieudane i niepotrzebne. Podobnie niestety jak cały serial. 

czwartek, 29 listopada 2018

"Narodziny gwiazdy" / "A Star Is Born"

Opowieść o młodej piosenkarce, zyskującej szansę na wielką karierę za sprawą znajomości z przebrzmiałą gwiazdą, przenoszono na ekrany już nieraz. Mówiąc dokładniej, cztery razy. Po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w 1937 roku, a w głównych rolach wystąpiła, zaczynająca swoją karierę jeszcze w czasach kina niemego, Janet Gaynor oraz znany z filmów Doktor Jekyll i pan Hyde (1931) i Najlepsze lata naszego życia (1946) Frederic March. Również kolejne odsłony historii pełne były znanych nazwisk, takich jak Judy Garland (Narodziny gwiazdy z 1954), Barbra Streisand czy Kris Kristofferson (1976). Wchodząca właśnie na ekrany kin wersja podtrzymuje tę tradycję, a pierwsze skrzypce grają w niej Bradley Cooper i Lady Gaga. 


Lady Gaga jako aktorka? - zapyta pewnie niejeden. A owszem. Ta niekwestionowana gwiazda muzyki rozrywkowej, która lata temu wstrząsnęła opinią publiczną paradując w mięsnej sukience, nie tylko nieprzerwanie rozwija swoją karierę piosenkarską, ale też wkracza w świat ruchomych obrazów. Występ w serialu American Horror Story: Hotel (2015) przyniósł jej Złoty Glob, a rola w Narodzinach gwiazdy typowana jest jako jeden z oscarowych faworytów. Pytanie tylko, czy zasłużenie? 


Nie mam zamiaru trzymać nikogo w niepewności, więc od razu i prosto z mostu mówię: zdecydowanie tak. Lady Gaga jest największą zaletą Narodzin gwiazdy. Jej spontaniczność i naturalność nadaje postaci Ally siły oraz wiarygodności. Biegająca po domu w rozciągniętych dresach dziewczyna, choć zadziorna i nieprzewidywalna, szybko zaskarbia sobie sympatię widowni. Na tle Gagi zdecydowanie gorzej wypada Bradley Cooper, wyraźnie niepewny co do swojej roli w całym projekcie. Znany między innymi z roli w Poradniku pozytywnego myślenia aktor, był zarówno pomysłodawcą, motorem napędowym, jak i reżyserem tego filmowego przedsięwzięcia. I o ile od strony realizacyjnej Narodziny gwiazdy radzą sobie na prawdę nieźle, o tyle od strony aktorskiej, Cooper nie radzi sobie już tak dobrze, a cały wizerunek jego postaci oparty jest na kilku rodzajach chrząknięć, kaszlnięć i grymasów. 


Narodziny gwiazdy nie są filmem idealnym. Mają w sobie pewien niespełniony potencjał, tłumią ciekawe tematy i nie pozwalają wybrzmieć wszystkim zasygnalizowanym wątkom. Szczególnie braki te bolą w odniesieniu do kierunku rozwoju kariery głównej bohaterki, która zdaje się zupełnie nie przejmować nieustannymi kompromisami i artystycznym konformizmem, jaki staje się jej udziałem. A który, dodajmy, stoi w sprzeczności ze wszystkimi początkowo deklarowanymi ideałami. Niemniej Narodziny gwiazdy są świetną rozrywką, przy której można zarówno potupać nóżką, jak i uronić łzę wzruszenia. 

piątek, 16 listopada 2018

MFF Etiuda&Anima: TOP 8 wydarzeń

Festiwal Etiuda&Anima rozpocznie się dosłownie za chwilę. Zdecydowanie warto przyglądnąć się więc jego tegorocznej ofercie, w której oprócz projekcji konkursowych znalazło się także wiele innych filmowych propozycji. Dla ułatwienia i oszczędności czasu przekopałam się przez program za was i poniżej opisuję osiem filmów (/wydarzeń), na które zdecydowanie warto zwrócić uwagę.

Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka
[20 listopada, 17:00, Kijów Centrum]


Dokument HBO o polskim reżyserze Walerianie Borowczyku, twórcy skandalizujących Dziejów grzechu, który na Zachodzie jednoznacznie został zaszufladkowany jako twórca filmów erotycznych. Czy sprawiedliwie? Na to pytanie odpowiadają przepytywani eksperci, między innymi krytyk filmowy David Thompson i reżyser Terry Gilliam, a także sam Borowczyk, zwracający się do widzów z archiwalnych nagrań. 

Żółta łódź podwodna
[20 listopada 20:00, Kijów Centrum] Wstęp wolny!


W ramach ceremonii otwarcia, Etiuda&Anima zaprasza wszystkich zainteresowanych na darmowy pokaz kultowej i psychodelicznej Żółtej łodzi podwodnej. O nieprzemijającej sile tej wzmocnionej muzyką Beatlesów animacji będzie mógł przekonać się każdy, kto zgłosi się do Kina Kijów po darmową wejściówkę (szczegóły TUTAJ). Zdecydowanie warto!

Kapitan Morten i królowa pająków
[21 listopada, 11:30 oraz 24 listopada, 9:30, Kijów Centrum]


Zachwycająca wizualnie animacja o nieograniczonej potędze dziecięcej wyobraźni, marzeniach i potrzebie bliskości, nawiązująca do estetyki takich filmów jak Kubo i dwie struny (2016) czy Koralina (2009). Raczej dla młodszych widzów, choć starsi też mogą się z niej sporo nauczyć, na przykład o niespełnionych ambicjach czy niepotrzebnej presji wywieranej na dzieciach.

Tito i ptaki 
[22 listopada, 10:00 oraz 21 listopada, 10:00, Kijów Centrum]


Filmu jeszcze nie widziałam, ale jego opis brzmi szczególnie zachęcająco: "Właściciel sieci medialnej rozsiewa wśród ludzi strach! Wybucha epidemia lęku i mieszkańcy miasta zamieniają się w kamienie. Uratować ich może tytułowy bohater brazylijskiej animacji, jego przyjaciele i... gołębie." GOŁĘBIE! Jako chyba jedyna rodowita Krakowianka pałająca sympatią do tych miejskich latających szczurów, zobaczenie filmu Tito i ptaki uważam za swój osobisty obowiązek.

Łajka
[22 listopada, 21:30, Kijów Centrum]

Taki Pierwszy człowiek, tylko z pieskiem. A mówiąc bardziej serio: losy słynnej Łajki, która niezależnie od własnego zdania na ten temat, zostaje wysłała w kosmos i ramię w ramię ze Związkiem Radzieckim walczy w zimnowojennym, kosmicznym wyścigu. Jego finał jest jednak zdecydowanie zaskakujący, zarówno dla Łajki, jak i dla wszystkich innych ludzi i nie-ludzi zajętych eksploracją kosmosu. 

Jeszcze dzień życia
[22 listopada, 18:30, Kijów]

O filmie Jeszcze dzień życia pisałam już przy okazji jego kinowej premiery. Pokaz w ramach Festiwalu Etiuda&Anima jest dobrą okazją, żeby nadrobić tą filmową zaległość i od nowa zapoznać się z postacią Ryszarda Kapuścińskiego - jak przekonuje film, jednego z najważniejszych dziennikarzy, reportażystów i pisarzy swoich czasów. 

Przegląd filmów Jana Švankmajera


Czeski artysta Jan Švankmajer, mistrz surrealistycznej animacji poklatkowej, będzie jednym z głównych bohaterów tegorocznej edycji Festiwalu. Pokazany zostanie jego najnowszy film Owady (2018), który widzowie będą mogli porównać z wcześniejszymi pracami, również prezentowanymi w ramach programu. Reżyser zostanie także uhonorowany tytułem artysty 25-lecia Festiwalu Etiuda&Anima. Przy takim ogromnie zaszczytów i pochwał aż głupio się przyznać, że ja przez długi czas po filmach Švankmajera - przede wszystkim wariacji na temat książki Lewisa Carrola Coś z Alicji (1988) - miałam nocne koszmary. Poprawka: dokonujący autokanibalizmu królik śni mi się właściwie aż do dziś. 

Seder-Masochizm
[21 listopada, 18:00 i 22 listopada, 15:30, Kijów Centrum]


Takiej wersji Starego Testamentu jeszcze nie widzieliście. Nina Paley, twórczyni filmu Sita śpiewa bluesa (2008), tym razem bierze się za tradycję żydowską, którą miesza z historią własnej rodziny, muzyką rockową i sporą dawką feminizmu. Mojżesz śpiewa tu i tańczy z kozami, starotestamentowym Bogiem i królem Dawidem, a w tle pojawiają się przeboje Led Zeppelin, Glorii Gaynor i Louisa Amstronga. 

środa, 7 listopada 2018

"Winni" / "Den skyldige"

Powiedzmy to jasno i wyraźnie: w Winnych przez 85 minut oglądamy mężczyznę rozmawiającego przez telefon. Jednakże jak dobitnie pokazały w przeszłości filmy w rodzaju Telefonu (2002), Pogrzebanego (2010) czy Locke'a (2013), człowiek trzymający przy uchu słuchawkę telefoniczną potrafi dostarczyć więcej emocji niż kilka filmów akcji razem wziętych. Tak też dzieje się w przypadku Winnych


Wspomnianym rozmawiającym jest Asger Holm (w tej roli bardzo dobry Jakob Cedergren), policjant obsługujący numer alarmowy, który nie cacka się ze swoimi interesantami. Stanowczo karci szukających atencji żartownisiów, wyśmiewa panikarzy dzwoniących w sprawie rozbitego kolana. Równocześnie wydaje się zestresowany i skrajnie zirytowany sztucznymi problemami dzwoniących. Wszystko zmienia jednak telefon od dziwnie zachowującej się młodej kobiety, który uruchomi całą lawinę nieprzewidzianych zdarzeń. Choć w Winnych nie wychodzimy poza klaustrofobiczną przestrzeń centrum powiadamiania ratunkowego, dobitnie czujemy wagę wydarzeń rozgrywających się w pozabiurowym świecie.

 
Oprócz efektownego pomysłu formalnego, Winni zwracają uwagę także problemami poruszanymi w fabule. Rozprawiają o tytułowej winie i niewinności, jak na dłoni pokazują pułapki w jakie wpędzić nas może schematyczne, uproszczone myślenie. Film duńskiego debiutanta, Gustava Möllera, zadaje ważkie pytania, na które odpowiedź diametralnie zmienia się w trakcie seansu wraz z odkrywaniem kolejnych tajemnic. A te, jak szybko można się zorientować, dotyczą nie tylko rozmówców policjanta, ale także jego samego. Ale ale: wspomniane poczucie winy (np. z powodu marnowanego czasu) z pewnością nie będzie udziałem samych widzów. 85 minut filmu to czas spędzony tak intensywnie, jak to tylko możliwe.

środa, 31 października 2018

"Jeszcze dzień życia" / "Another Day of Life"

Jeszcze dzień życia to hybrydyczna adaptacja reportażu Ryszarda Kapuścińskiego pod tym samym tytułem, będącego relacją z pogrążonej w wojnie domowej Angoli lat 70. Wycofujący się portugalscy koloniści, w niekończących się stosach drewnianych skrzyń zabierali ze sobą do ojczyzny cały dobytek, zostawiając za sobą tylko chaos. To własnie do takiego upadłego kraju przybywa Ryszard Kapuściński, jedyny polski reporter przesyłający wówczas wieści z Afryki - jak dowiadujemy się z filmu. Polski dziennikarz szuka odpowiedniego tematu, równocześnie przesyłając do Polski lakoniczne, jednozdaniowe relacje za pomocą dalekopisu (co moim zdaniem jest jednym z najciekawszych motywów filmu). 


Zdaniem twórców filmu, Kapuściński znajduje w Angoli coś więcej niż tylko materiał na reportaż. Spotyka fascynujących ludzi, którzy sprawiają, że zaczyna patrzeć na świat jak pisarz, pozbywając się dystansu i zamieniając dziennikarski obiektywizm na emocjonalne zaangażowanie. Zaczyna widzieć i dostrzegać znacznie więcej, co doprowadza go także do szeregu moralnych dylematów. Bohater staje przed niezmiennym pytaniem: gdzie leżą granice jego zaangażowania? Jak daleko może posunąć się w swojej ingerencji w opisywany świat? 


Jeszcze dzień życia spełnia swoje nadrzędne funkcje. Tym bardziej świadomym, przypomina o postaci Kapuścińskiego w zdecydowanie inny sposób, niż robiła to niedawno biografia autorstwa Artura Domosławskiego Kapuściński non-fiction. A tych, którzy nigdy nie mieli styczności ze słynnym reporterem, skutecznie zachęca do sięgnięcia po jego książki. Jeszcze dzień życia ma spory potencjał edukacyjny i doskonale nadaje się na pokazy dla grup szkolnych. Nareszcie doczekaliśmy się ciekawego zamiennika Walca z Baszirem, który mimo dekady na karku, nadal jest prezentowany w ramach programów edukacji filmowej. 


Podobieństwa do filmu Ariego Folmana są z resztą najczęściej powtarzającym się wątkiem w recenzjach Jeszcze dzień życia, który łączy animację z klasycznym dokumentem, składającym się z "gadających głów" i obrazów ze współczesnej Angoli. Rzeczywiście: styl animowanych sekwencji jak żywo przypomina izraelską opowieść o wojnie w Libanie, choć jest jeszcze bardziej płaski i umowny. Początkowo irytuje, wymaga też czasu, by się do niego przekonać, jednak skutecznie uzasadnia swoją formę w scenach wizyjnych (czy wręcz koszmarnych). 

poniedziałek, 29 października 2018

9. American Film Festival: Podsumowanie

Zacznijmy relację z 9. edycji American Film Festival konkretnie i pozytywnie. 
Oto moje TOP 5 zobaczonych tam filmów (kolejność, jak zwykle, przypadkowa).

#1. Pierwszy człowiek / First Man, reż. Damien Chazelle


Kosmiczny Ryan Gosling krąży już w kinach, ale chętnie skorzystałam z możliwości nadrobienia go na Americanie. Wszyscy dobrze znamy finał tej historii: Amerykanie lądują na księżycu, wygrywając tym samym kosmiczny wyścig ze Związkiem Radzieckim. Znacznie mniej wiemy jednak o drodze, jaka doprowadziła do realizacji celu. Damien Chazelle wprawnie, choć wyrywkowo, przestawia potyczki NASA z kolejnymi problemami, koncentrując się przede wszystkim na niepozornym Neilu Armstrongu, granym oszczędnie przez Ryana Goslinga. To właśnie ten skromny, wycofany i niesamowicie pracowity inżynier marzący o lataniu, ostatecznie stanie się tytułowym pierwszym człowiekiem, który postawi stopę na powierzchni księżyca. Chazelle łączy zawodową karierę bohatera z jego życiem rodzinnym, którym zarządza żona Janet. Grającej ją Claire Foy udało się wyjść poza zwyczajowy schemat czekającej na nieobecnego męża żony i chwilami to właściwie jej bohaterka, poruszająca się w wąskich ramach życia domowego, wydaje się ciekawsza od eksplorującego kosmos męża. Prawdziwym zachwytem była dla mnie końcowa sekwencja lądowania na księżycu, zrealizowana z taką delikatnością i dokładnością, że wręcz można pokusić się o stwierdzenie, że Chazelle dorównuje w umiejętności portretowania kosmosu mistrzowi Kubrickowi (i nie, nie chodzi o rzekome wyreżyserowanie przez niego lądowania na księżycu, tylko o 2001: Odyseję kosmiczną).

#2. Długa głupia podróż / The Long Dumb Road, reż. Hannah Fidell


Tym filmem zaczęłam pobyt we Wrocławiu i właściwie lepiej nie mogłam trafić, bowiem Długa głupia podróż jest przede wszystkim prawdziwie zabawna. Nie ma szczególnych ambicji, nie prezentuje trudnych problemów, ale daje tak bardzo potrzebne wytchnienie w potopie filmów o rozmaitych jednostkowych i zbiorowych trudnościach. Opiera się też na wyjątkowo prostym koncepcie: widz na własne oczy może obserwować docieranie (i ścieranie) się dwóch, totalnie różnych postaci, które przez niefortunną awarię samochodu i brak asertywności, skazane są wspólną podróż przez amerykańskie bezdroża. Prawdziwą gwiazdą filmu jest Jason Mantzoukas, wcielający się wygadanego ekscentryka Richarda, który choć pozbawiony jest stałego zatrudnienia, dochodów i celu w życiu, stara się zasypać te problemy czczą gadaniną i pozornie złotymi myślami (a kiedy to nie pomaga – hektolitarami alkoholu). 

#3. Zatrzyj ślady / Leave No Trace, reż. Debra Granik


Ojcowski melodramat z survivalem i wojną w tle. Reżyserka Debra Granik po raz kolejny po Do szpiku kości, przenosi się w leśne ostępy, by to właśnie tam osadzić kameralną historię zmagającego się z traumami ojca i jego kochającej córki. Caroline nie ma łatwego życia. Jest poddawana nieustannemu treningowi, musi ciągle doskonalić swoje umiejętności przetrwania pod czujnym i wymagającym okiem rodzica. Łatwo byłoby przybrać tego rodzaju historię w nadużycia, przemoc i brak ojcowskich uczuć, jednak Granik decyduje się na zupełnie inne podejście. Relacja Willa i Caroline pełna jest miłości, przywiązania i ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, co do prawdziwości łączących ich uczuć. To właśnie przez to, dalsza część filmu działa tak mocno, a finał wręcz rozkłada na łopatki. Ogromna zaleta w tym także Thomasin McKenzie, wcielającej się w rolę Caroline, którą niewątpliwie czeka wielka kariera.

#4. Za horyzontem / Behind the Curve, reż. Daniel J. Clark


Za horyzontem to film dokumentalny poświęcony płaskoziemcom. Małe wytłumaczenie dla niewtajemniczonych: istnieje (przede wszystkim w USA) spora grupa ludzi twierdzących, że ziemia jest płaska. Poszczególne jednostki różnią się ze sobą co do szczegółów. Niektórzy twierdzą, że wszystko jest rządowym spiskiem, a my żyjemy pod gigantycznym kloszem jak tytułowy bohater Truman Show. Inni uważają, że świat po prostu w tej sposób został stworzony przez Boga, a potwierdzenia szukają w geocentrycznej Biblii. Niezależnie od odłamu zgadają się jednak, że to, w jaki sposób myślimy o naszej kuli (talerzu? dysku?) ziemskiej, jest wynikiem wielu lat przemyślanej propagandy. Za horyzontem wchodzi w środowisko płaskoziemców, bardzo chętnie opowiadających o własnych poglądach i widzących wszędzie okazję do głoszenia swoich kontrowersyjnych tez. Bohaterowie otwierają się przed widzami, demonstrując swoje wewnętrzne sprzeczności i potrzebę przynależności, którą realizują za pośrednictwem uczestnictwa w ruchu płaskiej ziemi. Co jednak najważniejsze, twórcy filmu nie nastawiają się wyłącznie na naśmiewanie z portretowanych ekscentryków, lecz wyraźnie dają nam do zrozumienia, że każdy z nas ma jakąś swoją „płaską ziemię”. Niezależnie czy jest to przekonanie o powiązaniu autyzmu ze szczepionkami, żydowsko-masońskiej organizacji rządzącej światem czy tajemniczych zamachach na głowę państwa.

#5. Nienawiść, którą dajesz / The Hate U Give, reż. George Tillman Jr.


Jak być czarnym, lekcja pierwsza. Ten stworzony przede wszystkim z myślą o nastolatkach film instruktażowy, powinien oglądnąć każdy. Amerykanie w prosty (choć nie prostacki) sposób tłumaczą na czym polega problem afroamerykańskiej tożsamości, skąd biorą się nietypowe imiona czarnoskórych dzieci i dlaczego nie można być dwoma osobami na raz. Nienawiść, którą dajesz skupia się przede wszystkim na bliskiemu współczesnej Ameryce zjawisku brutalności policji w stosunku do osób czarnoskórych i to właśnie tej problem czyni kluczowym elementem fabuły. Jedyne czego tu brakuje, to pełnej rozmachu, epickiej sceny, z rodzaju tych typowo hollywodzkich. Takie podejście dziwi, zwłaszcza, że okazji ku takiej prezentacji jest naprawdę sporo. Ale może to i dobrze, bo nie wiem, czy starczyłoby mi wtedy chusteczek na cały seans. Pod względem wyciskania łez, Nienawiść, którą dajesz plasuje się u mnie na równi z (zaznaczmy: znacznie prostszym i konwencjonalnym) Cudownym chłopakiem.


A teraz mniej pozytywnie: rozczarowania.

Na 9. American Film Festival najbardziej zawiódł mnie Pierwszy reformowany, typowany w zagranicznej prasie na jednego z liderów tegorocznego oscarowego wyścigu. Początek filmu do złudzenia przypomina Dziennik wiejskiego proboszcza (1951): żyjący samotnie w starym (jak na amerykańskie warunki) kościele pastor, decyduje się codziennie spisywać swoje przemyślenia celem doskonalenia samego siebie, ćwiczenia wytrwałości i pokory. Ograniczający swoje potrzeby asceta jest człowiekiem z mroczną przeszłością, jednak to nie ona okazuje się w Pierwszym reformowanym kluczowa, lecz pojawiająca się prawie znikąd ekologia. Straumatyzowany pastor, zamiast odmienić postawę zagubionego parafianina, sam się nawraca i to – uwaga uwaga – na ekoterroryzm. A wszystko to przy dźwiękach protest songu Neila Younga (który, z całym szacunkiem, ale w takim wydaniu brzmi jak ponury żart) i komputerowymi tapetami z wychudzonymi niedźwiedziami polarnymi w tle. Przemiana bohatera, zaskakująca i nagła, nie jest jedynym problemem filmu. Kolejnym jest jego pretensjonalność, która kumuluje się (a może wręcz wybucha z nową siłą), w jednej z końcowych scen, na którą dość zasadną reakcją jest siarczyste przekleństwo. Jeśli tak ma wyglądać absolutna harmonia, wyjście poza samego siebie i dotknięcie absolutu, to ja dziękuję, zostaję na ziemi.


Spory zawód sprawiła też Mandy, która, jak wszyscy zakładaliśmy, miała być kampową, współczesną wariacją na temat kina eksploatacji, filmów akcji lat 80. i kariery Nicholasa Cage’a. Wraz z początkiem projekcji usłyszeliśmy całą serię znajomych pyknięć, a po sali rozeszła się lekka woń chmielu. Rozochoceni widzowie wybuchali radosnym śmiechem podczas przydługiej ekspozycji, jednak nawet najbardziej wytrwali, w końcu zrezygnowali ze spontanicznego okazywania radości (oprócz pani siedzącej zaraz za mną, która sądząc po wydawanych dźwiękach, chyba przechodziła załamanie nerwowe). Mandy dawała wyjątkowo mało okazji do śmiechu. Celebrowała swoje powolne tempo, z uporem maniaka pokazywała te same miejsca w różnych opcjach oświetlenia i dopiero po godzinie ewoluowała w kino zemsty, w którym Nick Cage mści się na swoich oprawcach. Zamiast kinofilskiej zabawy otrzymaliśmy nieciekawą i zdecydowanie przydługą instalację galeryjną (jak to słusznie stwierdził Michał Walkiewicz w swojej recenzji), która jedynie chwilami przypominała sobie o swojej filmowości. Szkoda.



sobota, 13 października 2018

"22 lipca" / "22 July"

Ciekawa sprawa: zamach przeprowadzony przez skrajnie prawicowego terrorystę Andersa Breivika na norweskiej wyspie Utoya w 2011 roku, doczekał się w ostatnim czasie dwóch świetnych filmów. Pierwszy z nich, Utoya, 22 lipca (reż. Erik Poppe, Norwegia 2018) od dłuższego czasu krąży po festiwalach, choć na polskie ekrany wejdzie dopiero w listopadzie. Jest filmem niezwykłym, ponieważ skupia się tylko i wyłącznie na samym ataku, trwa dokładnie tyle samo minut i został zrealizowany w jednym, długim ujęciu. Kamera jest po trosze niemym uczestnikiem tragicznego zdarzenia, razem z młodzieżą ucieka w popłochu, chowa się w lesie i czeka na ratunek. Daje nam wrażenie uczestnictwa w wydarzeniu, umożliwia przyjrzenie się z bliska przerażonym twarzom uwięzionych na wyspie nastolatków i świetnie oddaje poczucie osaczenia przez nieznane niebezpieczeństwo. Anders Breivik ani przez chwilę nie pojawia się na pierwszym planie, lecz jest pozbawionym twarzy zagrożeniem, którego ruchy śledzimy głównie poprzez odgłosy wystrzałów. Tymczasem 22 lipca (reż. Paul Greengrass, Islandia/Norwegia/USA 2018), który właśnie wszedł na ekrany wybranych polskich kin (oraz pojawił się równocześnie na platformie Netflix), choć ma podobny tytuł i dotyczy w gruncie rzeczy tego samego wydarzenia, jest filmem kompletnie innym. 


22 lipca zaczyna się dzień przed tragedią. Pokazuje przygotowania młodzieży do pierwszej nocy pod namiotami na wyspie Utoya, przedstawia widzom norweskiego premiera (Jensa Stoltenberga - obecnie sekretarza generalnego NATO) także planującego wizytę na obozie oraz samego Breivika, który pieczołowicie przygotowuje się do zamachów. Film stara się odmalować jak najpełniejszy obraz zdarzeń i oddać wielowątkowość wydarzenia, wprowadzając liczne wątki poboczne. Ma jednak swojego głównego bohatera: nastoletniego Viljara, którego życie diametralnie zmienia się po zamachu. 

Jonas Strand Gravli jako Viljar

Reżyser filmu, Paul Greengrass, brał już na warsztat niejedno traumatyczne wydarzenie. Opowiadał między innymi o 11 września i locie United Airlines 93, który zamiast rozbić się o kluczowy budynek w Waszyngtonie, w wyniku buntu sterroryzowanych pasażerów spadł na pole w Pensylwanii (Lot 93). Oprócz narodowych traum, reżyser przyglądał się im także w wymiarze jednostkowym, czego najlepszym przykładem jest świetny Kapitan Philips z Tomem Hanksem w roli głównej. Film opowiadający o statku porwanym przez somalijskich piratów, zapada w pamięć ze względu na finałową scenę. Uratowany kapitan po badaniu lekarskim zostaje sam. Wpatruje się w przestrzeń, starając się uporać z okropnymi doświadczeniami poprzednich dni. Życie toczy się wokół niego dalej, jednak on tkwi w bezruchu, podobnie jak statyczna kamera, która pozostaje włączona dłużej niż zwykle. 22 lipca to właściwie kontynuacja i rozbudowa zabiegu z Kapitana Philipsa. Tu także kamera pozostaje włączona po zamachu, jednak nie ogranicza się wyłącznie do wieńczącej film, statycznej obserwacji. Stanowi punkt wyjścia do opowieści o tym, co wydarzyło się w kolejnych lipcowych, sierpniowych, wrześniowych, październikowych dniach... 

Kapitan Philips (2013)
22 lipca różni się od Utoyi, 22 lipca jednym ważnym elementem: podejściem do postaci Andersa Breivika. Norweski film niemal zupełnie go nie pokazuje, przez co zamachowiec zostaje przekształcony w pozbawione twarzy zagrożenie. Tymczasem film Greengrassa czyni terrorystę ważną postacią, która opowiada o swoich motywacjach i żywo reaguje na medialną burzę wokół swojej osoby. Reżyser zadaje tym samym stare jak świat pytanie, szczególnie aktualne w norweskich realiach. Czy ktoś, kto z zimną krwią pozbawił życia ponad 200 osób i spowodował poważne obrażenia u podobnej ilości, ma prawo do sprawiedliwego procesu, obrony prawnika i humanitarnego traktowania? Pierwszą, instynktowną reakcją jest przecież w tym przypadku chęć zemsty, zgotowania oprawcy podobnego piekła, jakie ten przygotował swoim ofiarom. Ale czy w ten sposób nie upodabniamy się do niego, nie zrównujemy z nim w okrucieństwie? 

Anders Danielsen Lie jako Anders Breivik
Takie pytania nie są niczym nowym, jednak w 22 lipca nabierają szczególnej mocy i właściwie nieustannie pojawiają się z tyłu głowy podczas projekcji. Gdybym miała wybierać swojego faworyta pomiędzy opisanymi powyżej filmami o zamachach na Utoyi, wybrałabym film Greengrassa. Choć norweska wersja jest bardziej immersyjna, fizyczna, intensywna i angażująca emocjonalnie, to film brytyjskiego reżysera został ze mną na dłużej, po części ze względu na swoją wielowymiarowość, lecz przede wszystkim za sprawą nieprzeniknionej twarzy aktora Andersa Danielsena Lie, wcielającego się w Breivika. 

środa, 26 września 2018

"The Marvelous Mrs. Maisel"

Triumfatorem tegorocznych nagród Emmy był serial The Marvelous Mrs. Maisel. Nie powiem, żebym słyszała o nim jakoś szczególnie dużo. Owszem, obił mi się o uszy jego tytuł, ale jakoś nigdy nie zdecydowałam się po niego sięgnąć (przyczynił się za pewne do tego również fakt, że Mrs. Maisel jest serialem sygnowanym przez Amazon, ergo, trudniej dostępnym). Nagrody mają jednak magiczną moc zachęcania, więc wkrótce po ceremonii rozdania Emmy włączyłam wspomniany serial. I zamarłam. 


Zamarłam dokładnie na osiem odcinków pierwszego sezonu. The Marvelous Mrs. Maisel to niezwykle urokliwa mieszanka lukrowanych lat 50., kobiecej charyzmy, wdzięku i feminizmu. Serial, opowiadający o losach młodej mężatki, która ośmielona przez życiowe zawirowania, kipiącą wściekłość i kapkę alkoholu zaczyna karierę stand-uperki, jest nie tylko doskonale napisany, lecz także pełen niezwykłych, pełnych życia bohaterów. Uwagę zwraca oczywiście przede wszystkim wyglądająca jak z żurnala Rachel Brosnahan, której uroda, czar i, nie ukrywajmy, garderoba, skutecznie obejmują we władanie mały ekran. 


Drugi plan również pełen jest niezwykłych postaci, wśród których wyróżniają się przede wszystkim rodzice i teściowie tytułowej bohaterki. Kevin Pollak jako krawiec-fabrykant, chełpiący się uratowaniem kilkunastu niemieckich żydów (mimo wysokich kosztów!) i Tony Shalhoub (a.k.a. Detektyw Monk) jako zamknięty w sobie profesor matematyki, to duet-samograj. 


Standuperskie występy pani Maisel są autentycznie śmieszne. Nie prowokują może wybuchów śmiechu, ale zadziwiają swoją trafnością i dosadnością, która przybiera na sile poprzez kontrast z delikatną urodą komiczki. Jej cięty, knajpiany język, rzucane ze swobodą przekleństwa i seksualne aluzje zadziwiająco dobrze wypadają w towarzystwie pereł, długich rękawiczek i sukienki od Diora. 


Warto dodać, że choć Midge Maisel może i nie umie śpiewać, to twórcy serialu zdecydowanie znają się na muzyce, bowiem The Marvelous Mrs. Maisel ma sporo wspólnego z klasycznymi musicalami.  Tu i ówdzie w ramach świata przedstawionego pojawiają się sekwencje taneczne, doskonale i niemal niezauważalnie wtopione w otoczenie, a tancerki wykonujące dyskretne układy na peryferiach kadrów to istna kompozycyjna perełka.

Pani Maisel jest zaiste cudowna!

piątek, 21 września 2018

"Kamerdyner"

Milczenie jest złotem, ale nie w przypadku gdy prowadzi się bloga. Wrzesień był (a właściwie jeszcze jest) ciężkim miesiącem, w którym działo się dużo i intensywnie. Były gwałtowne zwroty akcji, nieudane wybuchy, romantyczne sekwencje muzyczne, wzloty i upadki. Ale już wystarczy. Porozmawiajmy lepiej o tym, co na prawdę się liczy, czyli o filmach. 


Wchodzący właśnie na ekrany Kamerdyner to niewypał jakich niegdyś było wiele. Nowy film Filipa Bajona przywołuje na myśl najmroczniejszy czasy polskiego kina, kiedy to hucznie obchodzono niemal wyłącznie premiery ekranizacji kolejnych lektur szkolnych, które w znacznej większości pozostawiały wiele do życzenia. Kamerdyner jest pełen ambicji. Chce zapełnić białą plamę w polskiej historii i opowiedzieć o niezwykłych losach Kaszubów na przestrzeni wielu dziesięcioleci: począwszy od początku pierwszej wojny światowej, na wkroczeniu wojsk radzieckich skończywszy. Robi to w gwiazdorskiej obsadzie, w której znaleźli się zarówno starzy wyjadacze, jak i młodzi aktorzy, a także w najbardziej adekwatnym z języków. Większość dialogów w Kamerdynerze toczy się bowiem po kaszubsku.


Niestety, choć Kamerdyner w założeniu miał być epicką epopeją o splątanych ze sobą losach Prusaków, Polaków i Kaszubów, ukazującą skomplikowanie i płynność zagadnienia narodu, to w praktyce okazał się grubo ciosanym klocem. Filip Bajon chciałby być Luchino Viscontim polskiego kina. Opowiedzieć ważną historię subtelnie, ze stylem i elegancją. Niestety bliżej niż do włoskiego mistrza jest mu jednak do znanego z polskiego przemysłu reklamowego, przysłowiowego szczucia cycem. 


Wygórowane ambicje i planowany rozmach zostały w Kamerdynerze rozwiane przez wiatr rzeczywistości. Pojawiające się na zasadzie refrenu sceny malowniczo galopujących koni pozbawione są większego sensu, romans głównych bohaterów od początku ma problemy z wiarygodnością (i budzi zupełnie zasadne kontrowersje!), a dwór rodziny von Krauss przypomina drogiego LARP-a, którego kolejne lokacje uruchamiają się dopiero po wkroczeniu kamery. Sceny z udziałem nazistów zamiast Zmierzchu Bogów przypominają raczej erotyczne nazispoitation, a dialogi wyższych pruskich sfer to Monty Python w stanie czystym. Rozmowa hrabiny von Krauss z synem Kurtem o całowaniu się w galopie to wspaniała, choć raczej niezamierzona trawestacja klasycznego skeczu o martwej papudze.


Kamerdyner mógł wyglądać zupełnie inaczej, lecz niestety rozbił się o klifowy brzeg w okolicach Jastrzębiej Góry i przypłynął do portu w szczątkowej formie. A szkoda. 

środa, 22 sierpnia 2018

"Człowiek delfin" / "Dolphin Man"

Jacques Mayol to człowiek legenda: mistrz, a także jeden z prekursorów nurkowania swobodnego, potrafiący zejść pod wodę na głębokość 105 metrów bez wspierania się butlą z tlenem. Jeśli widzieliście Wielki błękit Luca Bessona, to doskonale wiecie o kogo chodzi. Jednakże zdaniem wielu, słynny francuski film nie oddaje sprawiedliwości słynnemu freediverowi. Nie przedstawia dostatecznie wnikliwie jego życiowej filozofii i prezentuje go przede wszystkim jako ekscentryka, wciągniętego w rywalizację z Enzo Maiorką (Jean Reno). Wspominane braki stara się uzupełnić film dokumentalny Człowiek delfin, skutecznie przekonujący, że Mayol był kimś więcej niż tylko nurkiem.


Mayol miał własną, specyficzną filozofię, a schodzenie pod wodę było dla niego nie tylko formą sportowej rywalizacji, ale wręcz medytacją, do której przygotowywał się zarówno fizycznie, jak i duchowo. Swoje przemyślenia opisał w monumentalnej książce Homo Delphinus, która posłużyła za inspirację twórcom dokumentu. Film składa się z wielu wypowiedzi przyjaciół Mayola, jego rodziny i współpracowników, a także niezliczonych nagrań wyczynów legendarnego nurka, który sam także wypowiada się w filmie. Zmarły samobójczą śmiercią w 2001 roku sportowiec mówi głosem grającego go w Wielkim błękicie Jean Marc-Barra, który czyta fragmenty jego słynnej książki. 

Jaques Mayol i Jean Marc-Barr

Człowiek delfin odmalowuje wielowymiarowy portret postaci Mayola: niepotrafiącego dostosować się do standardowego stylu życia indywidualisty, czującego zew oceanu i pragnącego zjednoczenia się z żywiołem, jednak równocześnie niestroniącego od bardziej przyziemnych rozrywek. Mayol niezmiennie poszukiwał czegoś nieuchwytnego, transcendentnego. Czegoś, co pomogłoby mu osiągnąć zjednoczenie z ukochanym podwodnym światem i pozwolić osiągnąć niemożliwe. Niestety właśnie w tych miejscach Człowiek delfin najbardziej zawodzi, gdyż brakuje mu słów i środków by bardziej wnikliwie przedstawić duchowe poszukiwania nurka. Podążamy jego ścieżkami, odwiedzamy joginów i buddyjskich mnichów, lecz wcale nie przybliża nas to do zrozumienia. 


Mayol nie wierzył w istnienie granic ludzkiej wytrzymałości i nie traktował nurkowania jako sportu. Jego celem nie była rywalizacja, ale coraz pełniejsze zanurzanie się w podwodnym świecie, który oferował wszystko to, czego brakowało życiu na powierzchni. Woda była jego naturalnym środowiskiem, a lepiej niż wśród ludzi, czuł się w towarzystwie morskich ssaków. Film pełen jest dowodów jego przywiązania do żyjących w wodzie zwierząt. Poznajemy m.in. delfina Clowna, który stał się pierwszym trenerem Mayola i również jako pierwszy uświadomił mu (mówiąc słowami klasyka), że wszyscy jesteśmy złączeni w wielkim kręgu życia. 



Czas pokazał, że Mayol miał rację, i to podwójnie. Przede wszystkim był prekursorem bardziej ekologicznego podejścia do mórz i oceanów, który zdawał się rozumieć konieczność zrównoważonego rozwoju oraz szacunku wobec środowiska naturalnego. Ten wątek ze szczególna intensywnością eksploatuje Człowiek delfin, stający się w końcowych scenach niemal ekologiczną agitką. Co jednak najważniejsze, Mayol pokazał swoimi dokonaniami, że ludzki organizm nie ma ograniczeń. Pokonana przez niego mityczna granica 100 metrów, po której człowiek miał umierać w męczarniach, okazała się nie istnieć. Obecny rekord w freedivingu, 214 metrów, potwierdza przekonanie Mayola: człowiek posiada w sobie niemal nieograniczony potencjał. Musi tylko odkryć, jak go uwolnić. 

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu 2018

Zakończenie Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu, zdecydowanie najbardziej wakacyjnego festiwalu filmowego, przypomina, że leniwy wakacyjny czas także chyli się ku końcowi. Już wkrótce zakopiemy na dnie szafy dmuchane krokodyle, plażowe ręczniki oraz słomkowe kapelusze i na powrót staniemy się, jak podpowiadają słowa piosenki, "uczesani i przezorni". Miejmy nadzieję, że również pogoda zorientuje się, że zamiast siedzieć na plaży nad stawami Echo, tkwimy w szkolnych ławkach i za pracowymi biurkami. 


Jednak zanim to wszystko się stanie, warto dokonać powakacyjnych podsumowań. Tegoroczna edycja Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu korzystała ze sprawdzonego wzorca. W programie zwyczajowo można było znaleźć pokazy gorących, przedpremierowych tytułów, festiwalowe hity z ostatnich kilku lat, kinowe filmy oglądane w ramach nadrabiania zaległości i perełki z przeszłości, pokazywane w ramach rozmaitych cyklów i retrospektyw. Ja gościłam na festiwalu jedynie pięć dni (chlip!), ale i tak mam swoją listę tegorocznych faworytów. Szczegóły poniżej! 

#1. Lubię nietoperze (1985, reż. Grzegorz Warchoł)


Jedyny polski film wampiryczny do czasu Kołysanki Juliusza Machulskiego, a zarazem anty-perełka gatunku, którą można by pokazywać w ramach przeglądów najgorszych filmów świata. Główna bohaterka, jak wielokrotnie nas zapewnia, jest wampirzycą. Kierowana żądzą krwi zabija kolejnych mężczyzn, nie ma odbicia w lustrze, żyje samotnie w domu na odludziu i oczywiście lubi nietoperze. Jednak po zobaczeniu reklamy ośrodka psychiatrycznego decyduje się na leczenie pod czujnym okiem lekarza specjalisty, profesora Junga (a jakże). 


W Lubię nietoperze aktorzy zdają się nie pamiętać drwiących z reguł gramatyki dialogów, choć one jeszcze na długo po projekcji pozostają w pamięci widzów. Podobnie z resztą jak odważna scena erotyczna w orientalnej oranżerii z udziałem Jerzego z Klanu, który niczym Tommy Wiseau nie do końca rozumie mechanikę seksualnego zbliżenia. Lubię nietoperze to typowy dobry-zły-film, którego oglądanie w towarzystwie zamienia się w istny maraton uśmiechu, a fabularne absurdy jeszcze przez wiele godzin rozpalają emocje wśród widowni. To trzeba zobaczyć!

#2. Złotoręki (1955, reż. Otto Preminger)


Frank Sinatra utwierdza krytyków, że jego świetna rola w Stąd do wieczności (1953) nie była jedynie wypadkiem przy pracy. Legendarny piosenkarz wciela się w Złotorękim w dręczonego nałogiem narkotykowym krupiera. Choć mężczyzna właśnie skończył odwyk, jego dotychczasowy styl życia nie daje o sobie zapomnieć i na powrót wciąga go w świat gier hazardowych i używek, oferujących ucieczkę od problemów. Złotoręki to film niezwykle odważny jak na swoje czasy, pokazujący zakazane przez amerykańską autocenzurę sceny i rozsadzający od środka system zakazów nakładanych przez Kodeks Haysa. Oglądając film Otto Premingera można na własne oczy przekonać się, jak zmieniało się hollywoodzkie kino. 

#3. Marcowe migdały (1989, reż. Radosław Piwowarski)


Pięćdziesiąta rocznica marca '68 prowokuje do ponownych rozważań nad społecznymi i politycznymi uwarunkowaniami kampanii nienawiści, która zmuszała do emigracji, niszczyła kariery i życia. O zapleczu całej sprawy opowiada film Marka Piwowarskiego Marcowe migdały. Zapleczu nawet dosłownym, jako że akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku na prowincji, wśród lokalnych licealistów. Początkowo zajęci swoimi sprawami, nasiąkają partyjną demagogią i sami zaczynają myśleć i mówić zgodnie z obowiązującymi trendami. Nie zdają sobie sprawy, że te krzywdzące słowa i czyny mają konkretne konsekwencje, które odczują także ich najbliżsi. 

#4. Kapitan (2017, reż. Robert Schwentke)


Pracujący na co dzień w sztywnych ramach hollywodzkiego kina popularnego, reżyser Robert Schwentke (Plan lotu, Red, Zbuntowana), puścił wodze fantazji w swoim znacznie bardziej autorskim (i niemieckim) filmie Kapitan. To przedziwny twór, Kapitan jest bowiem ocierającą się o absurd nazistowską wersją Kariery Nikodema Dyzmy


Za głównego bohatera Schwentke obiera młodego żołnierza, który przebiera się w znaleziony w porzuconym samochodzie mundur wysoko postawionego wojskowego i zaczyna grać jego rolę. W chaosie ostatnich dni wojny nikt nie sprawdza jego tożsamości, a młody chłopak zaczyna podejmować coraz śmielsze i bardziej brutalne decyzje. Kapitana trudno traktować jako dosłowny obraz II wojny światowej, choć podobno został oparty o prawdziwe wydarzenia. Jest za to znakomitym, symbolicznym ukazaniem czasu schyłku, w którym liczy się tylko tu i teraz, a oportunizm jest najlepszą strategią przetrwania. 

#5. Człowiek, który zabił Don Kichota (2018, reż. Terry Gilliam)


Nie taki nowy Gilliam straszny, jak go malują. Przyznaję się bez bicia, że byłam uprzedzona do tego filmu i oczekiwałam najgorszego. Tymczasem Człowiek, który zabił Don Kichota to pełna energii, choć miejscami chaotyczna i odrobinę zbyt długa opowieść o trudnym rozgraniczeniu prawdy i fikcji, zjadaniu własnego ogona i fantazji, które mogą zawładnąć całym życiem. Trudno nie odczytywać Człowieka jako autobiograficznej opowieści o Terrym Gilliamie i jego potyczkach ze słynnym hiszpańskim błędnym rycerzem, którego losy pragnął przenieść na wielki ekran od niemal 30 lat. Nikt już nie wierzył w możliwość ukończenia filmu, który zamieszkał na kartach książek o najsłynniejszych niedokończonych dziełach. Tymczasem Gilliam nie tylko film skończył, ale także symbolicznie przekazał pałeczkę wszystkim innym Don Kichotom, którzy w przyszłości będą za pewne mierzyć się z podobnymi wiatrakami.