sobota, 19 listopada 2016

Camerimage 2016


Mimo przedwczesnego powrotu i niemożności uczestnictwa w ostatnich dwóch dniach festiwalu, Camerimage znów pozwoliło mi podejrzeć co dzieje się po drugiej stronie kamery. Z rosnącym zdumieniem przyglądałam się profesjonalnym obiektywom, soczewkom, wózkom, sprzętowi oświetleniowemu i jak zwykle utwierdzałam w przekonaniu - robienie filmów wcale nie jest proste. Jako filmoznawcy czy krytycy filmowi lubimy rozumieć kino jako dzieło sztuki, wypowiedź twórczą, którą można poddać analizie i interpretacji. Niestety często zapominamy, że jest ono w rzeczywistości wynikiem kolektywnej działalności ludzi o ogromnej wiedzy i niezwykłych umiejętnościach. Camerimage skupia się właśnie na części tych sprawnych rzemieślników, obdarzonych nierzadko artystycznym wyczuciem na poziomie mistrzów malarstwa, czyli operatorach.

W programie festiwalu znaleźć można znaleźć ceremonie wręczenia nagród (w tym roku wyróżnieni zostali między innymi aktorka Jessica Lange, producent Robert Lantos i duet operator-reżyser: Paul Sarossy i Atom Egoyan), wystawy (David Cronenberg: Evolution i Jessica Lange: Unseen), warsztaty oraz, co najważniejsze, projekcje filmów. Wrażeniami z niektórych dzielę się poniżej.

"Powidoki", reż. Andrzej Wajda


To rzeczywiście jedynie cień tego, co Wajda w przeszłości pokazywał w kinie. Zadziwiająca aktualność tematu, bezkompromisowość i niezła rola Bogusława Lindy niestety nie są w stanie przyćmić licznych braków i naiwności filmu (okropna Bronisława Zamachowska). Pozostaje jedynie pokiwać z zadumą głową, westchnąć nad śmiercią reżysera i włączyć któreś z jego dawnych, wielkich dzieł. 

💗"La La Land", reż. Damien Chazell


Ten film to najlepsze co spotkało mnie nie tylko na festiwalu, ale też ostatnimi czasy w kinie. Z pewnością zasługuje na osobną, dużą recenzję, ale już teraz mogę was uspokoić. La La Land Damiena Chazella, reżysera przebojowego Whiplasha (2014) to musical doskonale łączący w sobie lekkość oraz gorzką prawdę o codzienności. Wcielający się w główne role Ryan Gosling i Emma Stone bez problemu odnajdują się w kiczowatych ramach konwencji i przerabiają ją na własną, niepowtarzalną modłę. Śmierć musicalu wieszczono już wiele razy, jednak La La Land pokazuje, że przy odrobinie świadomości, nostalgii i dobrej woli, da się jeszcze wiele wykrzesać z tego oderwanego od rzeczywistości gatunku. 

"Lion", reż. Garth Davis


Lion to oparty na prawdziwej historii wyciskacz łez o wyjątkowo absurdalnej fabule: kilkuletni Saroo na skutek serii niefortunnych zdarzeń oddziela się od rodziny i trafia do domu dziecka w odległej o tysiące kilometrów gargantuicznej Kalkucie. Mimo poszukiwań nie udaje się odnaleźć rodziny chłopca, zostaje on więc adoptowany przez australijskie małżeństwo i zabrany do Tasmanii. Mimo dostatku i miłości jaką otaczają go przybrani rodzice, Saroo (Dev Patel) marzy o odnalezieniu swojej prawdziwej rodziny. Wzruszenia oraz łzy gwarantowane. 

"Siedem minut po północy" / "A Monster Calls", reż. J.A. Bayona


Mądra, choć niełatwa opowieść o radzeniu sobie z ciężką chorobą najbliższych. Momentami gubiłam się w historiach opowiadanych przez tytułowego potwora (o głosie Liama Neesona), jednak mam wrażenie, że Siedem minut po północy może pomóc w tego rodzaju sytuacji kryzysowej. Jest to jednak film dla większych dzieci, bo te mniejsze mogą zbytnio wziąć sobie do serca płonące oczy oraz drewniane szpony monstrualnej kreatury. 

"Tanna", reż. Martin Butler, Bentley Dean


Nieważne czy mieszkamy w nowohuckich blokowiskach, podwarszawskich willach, nowojorskich wieżowcach czy chatach ukrytych w buszu. Wszyscy mamy te same problemy. Tanna opowiada o miłości dwojga młodych ludzi z tego samego plemienia pragnących być razem wbrew przyjętym obyczajom. Choć rozgrywa się na australijskiej wyspie na Pacyfiku, z łatwością utożsamiamy się z jej bohaterami i wspólnie zachwycamy się pięknem władającej tam natury. Dzielimy również poczucie, ze świat który obserwujemy w każdej chwili może bezpowrotnie zniknąć. 

"Past Life", reż. Avi Nesher


Tym razem zamiast rekomendacji - ostrzeżenie. Ta izraelsko-polska koprodukcja o dwóch Żydówkach szukających prawdy o swoim ojca jest flagowym przykładem tego, jak filmów robić się NIE powinno. Trudne wojenne tematy są potraktowane tu z powierzchownym szacunkiem i powagą, a niezliczone wątki czy zwroty akcji powodują, że trudno odnaleźć się w fabularnym bałaganie. Podczas pokazu, widzowie nieustannie wybuchali histerycznym śmiechem i nie można ich za to winić. Past Life to źle zrealizowana bzdura, niszcząca dorobek dotychczasowych filmów o narodzie żydowskim, II wojnie światowej i postpamięci. Omijać szerokim łukiem!

"Ederly", reż. Piotr Dumała


Piotr Dumała, znany z realizacji wyjątkowych filmów animowanych (np. Zbrodnia i kara, Łagodna,  Hipopotamy) swoją pierwszą fabułę (Las) wyreżyserował w 2009 roku. "Ederly" to powrót do tej formy twórczości i trzeba od razu zaznaczyć, że jest to powrót bardzo udany. Głównym bohaterem filmu jest konserwator dzieł sztuki, który przyjeżdża do małego miasteczka, jednak zamiast zająć się zleconymi pracami, zostaje zakwaterowany w podniszczonym dworku, którego właścicielowie rozpoznają w nim zaginionego przed laty syna. Ederly przesycone jest oniryzmem, kafkowskim zagubieniem i poczuciem absurdu, nie brak mu jednak również humoru oraz trafnych obserwacji otaczającej nas rzeczywistości. 

Pełna lista nagrodzonych (wśród których znalazł się Lion):
www.camerimage.pl/pl/Laureaci-Camerimage-2016.html

niedziela, 6 listopada 2016

"Przełęcz ocalonych" / "Hacksaw Ridge"

Trudno spodziewać się nudy, kiedy głównym bohaterem filmu wojennego jest pacyfista. Przełęcz ocalonych to oparta na faktach historia młodego Desmonda Dossa, który po ataku na Pearl Harbor zaciąga się do wojska by służyć jako sanitariusz. Pragnący całym sercem służyć ojczyźnie chłopak, napotka jednak na swojej drodze wiele przeszkód, gdyż jako adwentysta dnia siódmego już podczas pierwszych dni szkolenia odmawia użycia broni. (Tyle. Spoilery to zło!)


Ten iście karkołomny pomysł zaświtał w głowie reżysera Mela Gibsona, ewidentnie próbującego swoim nowym filmem odkupić dawne winy (czyt. antysemickie pijackie wybryki). Przełęcz ocalonych to wariacja na temat starej jak świat amerykańskiej zasady "leave no man behind", będącej również podstawą fabuły innego drugowojennego hitu, Szeregowca Ryana (1998). Części wspólnych jest z resztą więcej - film Gibsona wyraźnie nawiązuje do produkcji Spielberga w mocnej, kilkunastominutowej sekwencji szarży żołnierzy, od samego początku skazanych na śmierć z ręki ukrytego w potężnych fortyfikacjach wroga. 


Przełęcz ocalonych jest filmem pełnym paradoksów. Z jednej strony to kolejna epicka opowieść o bohaterstwie i wierze w boską opatrzność - produkcja skrojona idealnie pod gusta oscarowej Akademii. Jednak z drugiej jest pełną kuriozalnych scen przypowieścią o prostaczku pokroju Forresta Gumpa, naiwnego chłopka-roztropka wrzuconego w sam środek wojennej zawieruchy. Co więcej, niektóre sceny wydają się jakby żywcem przyklejone z taniego horroru lub kina eksploatacji i aż trudno uwierzyć, że reżyser umieścił je w filmie "na serio". Wydaje się wręcz, że w czasie realizacji za jego plecami czaiło się jego trollerskie alter-ego, równoważące każdą świetną scenę drobną niedorzecznością podważającą poważną wymowę całości. 


Ukrywające się w filmie osobliwości są na szczęście kompensowane przez znakomite aktorstwo. Na pierwszy plan wybija się przede wszystkim Hugo Weaving jak ojciec bohatera, lecz również występujący w głównej roli ex-Spiderman Andrew Garfield dzielnie dźwiga ciężar swojej postaci. Mimo to niestety nie zaliczę Przełęczy ocalonych do pocztu moich ulubionych filmów o dzielnych amerykańskich chłopcach. Bo choć nie mam poczucia straconego czasu i pieniędzy, to jednak nie jestem całkowicie przekonana co do wojennych impresji Mela Gibsona. Podskórnie czuję, że coś tu nie zagrało. 

piątek, 4 listopada 2016

"Jestem mordercą"

Ostatni wysyp recenzji zawdzięczam przede wszystkim karnetowi do krakowskiego Kina Agrafka, które szczerze i usilnie polecam, bo wydaje mi się nadal miejscem dość niedocenionym. Niemal co tydzień, to ukryte w budynku YMCA przy ulicy Krowoderskiej kino organizuje pokazy przedpremierowe wyczekiwanych tytułów, warto więc regularnie zaglądać do ich repertuaru! 


Tym razem przyszło mi się zmierzyć z filmem Macieja Pieprzycy Jestem mordercą, opartym na prawdziwej historii "Wampira z Zagłębia", seryjnego mordercy młodych kobiet. Zadaniem wytropienia przestępcy zostaje obarczony młody policjant (w tej roli fascynujący Mirosław Haniszewski) przynajmniej początkowo wprowadzający do sprawy energię i świeże spojrzenie. Choć nie waha się przed korzystaniem z bezprecedensowych rozwiązań (np. użyciem w śledztwie komputera ODRA) przez długi czas nie odnosi sukcesów, równocześnie coraz bardziej wplątując się w lepką sieć układów i kłamstw. Nawet pozorne zwycięstwo nie daje mu oczekiwanej satysfakcji, a staje się jedynie powierzchownym i chwilowym polepszeniem sytuacji, zgodnym z oficjalną "propagandą sukcesu". 


Jestem mordercą rozgrywa się w Polsce lat 70., czasach złudnego dobrobytu i pozornego zadowolenia. Epoka Edwarda Gierka, obecnego na ekranie również w roli bohatera, dała polskim obywatelom poczucie chwilowego zwycięstwa oraz ekonomicznego przywództwa w świecie. Wszystko to jednak na kredyt, który w końcu będzie należało spłacić. Również sukcesy, a także materialne zdobycze głównego bohatera są w rzeczywistości pożyczką na wysoki procent. Ceną jego chwilowej sławy i powodzenia będzie, podobnie jak w klasycznych tytułach kina moralnego niepokoju [np. Wodzireju (1977) czy Amatorze (1979)], kompromis z własnym sumieniem oraz zakłamaną rzeczywistością. 


Ta filmowa historia nie jest więc przykładem polskiego kina gatunkowego (na które nadal czekam), prostego kryminału w peerelowskim sztafażu. Jestem mordercą fabularnie bliżej jest do Personelu (1975) czy Barw ochronnych (1976), a także w pewnym stopniu do niedawnego Czerwonego Pająka (2015). Nie oczekujmy tu zatem napięcia wynikającego z przedłużającego się śledztwa i dreszczyku emocji związanego z pogonią za przestępcą. W Jestem mordercą niepokój wzbudza przede wszystkim postawa głównego bohatera, jego wybory i decyzje. 


Mimo interesującego konceptu powrotu do świetnego okresu polskiego kina, film Macieja Pieprzycy miejscami nuży. Popada też w zbędne moralizatorstwo i powtarza elementy przekonując nas kilkukrotnie do tej samej tezy. Jednak oprócz tych nielicznych wad, Jestem mordercą posiada wiele świetnych, dosadnych sekwencji, a postać tytułowego mordercy odgrywana przez wyciszonego Arkadiusza Jakubika to prawdziwe zaskoczenie.


Podsumowując - zalety filmu nie kończą się na ładnych zdjęciach czy stylowych kostiumach z epoki (te kożuszki!). Jestem mordercą to ciekawa propozycja, choć miejscami zbyt rozwlekła i przesadzona. Jednak warto się z nią zapoznać, bo stanowi trafne połączenie między współczesnością, a tym, co w przeszłości polskiego kina najlepsze. 

środa, 2 listopada 2016

"Służąca" / "Ah-ga-ssi"

Służąca, która swoją premierę będzie miała już w ten piątek (4 listopada), to film przede wszystkim dla narzekających na ubóstwo współczesnych filmowych fabuł. Gąszcz wątków i perspektyw powinien zaspokoić ich wyrafinowane upodobania oraz przekonać, że kino ma w tej gestii jeszcze niejedno do powiedzenia. 


Pozornie historia nie prezentuje się szczególnie oryginalnie: do domu bogatego Japończyka i jego pięknej siostrzenicy trafia na służbę młoda Koreanka. Mimo przytłoczenia dostatkiem i bogactwem imponującej rezydencji, szybko orientuje się, że jej Pani nie jest tam szczęśliwa. Wręcz przeciwnie - nocami dręczą ją przerażające koszmary i prześladują drzewa o dziwnych kształtach. Przełożona zaczyna coraz bardziej fascynować młodą służącą (i vice versa), lecz niestety na drodze ich kiełkującego uczucia stają liczne, skrzętnie skrywane tajemnice.


Z czasem kolejne wątki nawarstwiają się tworząc barokową mozaikę nastrojów i motywacji, wręcz niemożliwych do późniejszej rekonstrukcji. To właśnie sposób organizacji fabuły, a także jej niezwykły nastrój sprawił, że bez wahania wystawiłam Służącej jedną z najwyższych ocen. Z pewnością jest to również zasługa reżysera, Koreańczyka Park Chan-wooka, twórcy słynnej trylogii zemsty (Pan ZemstaOld BoyPani Zemsta) oraz niedawnego Stokera (2013) według scenariusza Wentwortha Millera (tak, tego). Służąca jest właściwie wypadkową tych dwóch części twórczości Parka. Jest tu przecież zarówno zemsta, nieuznawane społecznie pożądanie, jak i arystokratyczna rodzina, zaznaczająca swój wyjątkowy status w bardzo nietypowy sposób. 


Jak już wspominałam, Służąca to nie tylko niezwykła narracja, ale także niepowtarzalny klimat kolonialnych lat 30. oraz imponującej rezydencji, będącej miejscem akcji filmu. Zbudowany zarówno w zachodnim, jak i japońskim stylu pałac ma symbolizować szacunek jego właściciela dla obu kultur. Natomiast jego centralny punkt, biblioteka, udowadnia jego nieposkromioną miłość do książek. Dobrze jednak wiemy (przede wszystkim z literatury anglosaskiej), że domostwa tego typu zawsze skrywają sekrety ich właścicieli, a liczne korytarze i pokoje nie sprzyjają standardowym relacjom międzyludzkim. Tak dzieje się również w przypadku Służącej, będącej adaptacją książki "Złodziejka" brytyjskiej pisarki Sary Waters, twórczyni wiktoriańskich powieści z wątkami homoseksualnymi.


Jeśli więc szukacie w repertuarze czegoś innego niż komiksowi czarodzieje na kwasie, a także macie w sobie sporą dozę obyczajowej tolerancji (film bowiem pełen jest odważnych scen erotycznych) Służąca będzie właściwym wyborem.