środa, 24 sierpnia 2016

"Śmietanka towarzyska" / "Sausage Party"

To zaskakujące połączenie WCALE nie wynika z lenistwa (Obama, help!), lecz stanowi moje małe podsumowanie dwóch, najgłośniejszych komedii tegorocznych wakacji, które są od siebie tak różne, jak tylko jest to możliwe.

"Śmietanka towarzyska" / "Cafe Society"

Zapowiedź najnowszego filmu Woody'ego Allena, pewnie niejeden skwitował wzruszeniem ramion i głośnym westchnięciem. Nie ma się co dziwić - ostatnie produkcje Nowojorczyka były ogromnym rozczarowaniem, a Nieracjonalnego mężczyznę (2015) właściwie nie dało się oglądać. Dlatego też Śmietanka towarzyska jest miłym zaskoczeniem, potwierdzającym, że Allen mimo 80 lat na karku nadal kocha filmy i chce je kręcić. Jego miłość do kina jest tu manifestowana podwójnie, również poprzez osadzenie akcji filmu w klasycznym Hollywood lat 30. 


Młody Bobby (neurotyczny jak zawsze Jesse Eisenberg) wyjeżdża z rodzinnego Nowego Jorku, gdzie jedyną drogą życiową jest dla niego pomaganie ojcu, zgryźliwemu złotnikowi lub praca z bratem gangsterem. Przyjeżdża więc do słonecznej Kalifornii, by tam zatrudnić się firmie wuja (Steve Carell), agenta najsłynniejszych gwiazd Hollywood. Zagubiony w Fabryce Snów zyskuje ujmującego przewodnika w osobie sekretarki Vonnie (zaskakująco dobra Kristen Stewart), która odkrywa przed chłopakiem niejedną tajemnicę skąpanego w słońcu Miasta Aniołów. 


Można się zżymać, że Śmietanka towarzyska jest cukierkowym wyrazem tęsknoty za klasycznym Hollywood, co podkreślają miękkie jak puchowa poduszka zdjęcia Vittorio Storaro. Jednak nawet jeśli to prawda, to najnowsza produkcja Allena, zbudowana jak Bóg przykazał, wciąga nas do reszty w świat blichtru i wdzięku oraz skutecznie oczarowuje na 96 minut projekcji. 



"Sausage Party" 

Tłumacząc fabułę filmu kilku zainteresowanym, sięgałam najczęściej do następującej analogii:"to takie Toy Story dla dorosłych, tylko, że o jedzeniu". Koncept Sausage Party rzeczywiście jest intrygujący, choć brzmi nieco jak narkotyczna wizja bandy spalonych nastolatków: a co jeśli jedzenie czuje (a kamienie są tak na prawdę miękkie, tylko się stresują i twardnieją jak je dotykamy)? 


Akcja Sausage Party rozgrywa się w supermarkecie, zamieszkiwanym przez szczęśliwe produkty (nie tylko spożywcze - wśród bohaterów znajdują się również papier toaletowy i żel intymny), które marzą o byciu zakupionym i przejściu do innego, lepszego świata. Nie spodziewają się, że zamiast krainy wiecznej szczęśliwości czeka na nie jedynie bezwzględny konsumpcjonizm, który wyciśnie z ich opakowań/tubek/paczek ostatnie soki, a następnie wyśle na cmentarne wysypisko. Niekoherentność światopoglądu hurraoptymistycznego asortymentu sklepowego 
odczuwa wyraźnie parówka Frank i postanawia za wszelką cenę poznać straszną prawdę. 


Sausage Party pewnie dałoby się traktować jako przypowieść o naszej bezmyślnej i nieograniczonej konsumpcji lub nawet metaforę zwodzących naiwnych wiernych wielkich systemów religijnych. Tego rodzaju potencjał jednak gubi się w gąszczu międzyproduktowych orgii, przekleństw chętnie wypowiadanych przez Franka i jego kompanów oraz seksualno-fizjologicznych żartów, które (jak stwierdziłam ku własnemu zaskoczeniu) są w większości dość udane. 


Dlatego choć trudno uznać Sausage Party za komedię dla całej rodziny lub wyrafinowaną rozrywkę dla wymagających, przy sporej dozie dystansu i tolerancji można się na tym seansie całkiem nieźle bawić. Choć awersja do parówek gwarantowana!  


wtorek, 16 sierpnia 2016

Letnia Akademia Filmowa 2016

Nieprzerwanie wszem i wobec będę promować ideę jedynego w swoim rodzaju festiwalu filmowego czyli Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu. To event iście wakacyjny - chodzenie na filmy można przeplatać goframi, pływaniem w jeziorze, piciem piwa z lokalnego browaru oraz wycieczkami pieszymi i rowerowymi po pobliskim Roztoczańskim Parku Narodowym. Mimo to filmy nie schodzą tu na dalszy plan - organizatorzy co roku ściągają do serca Roztocza festiwalowych laureatów, warte nadrobienia klasyki, a także kinowe hity.


W tym roku moje możliwości widzowskie były nieco ograniczone z powodu zasiadania w Jury Ogólnopolskiego Konkursu Prelegentów Filmowych. Ocenianie okazało się być równie stresującym wyzwaniem jak samo prelegowanie, jednak na całe szczęście zadanie ułatwiali sami prelegenci, w znacznej większości prezentując imponujące umiejętności retoryczne. Pozwolę sobie po raz enty pogratulować tegorocznym zwyciężczyniom: laureatce głównej nagrody Jury, Karolinie Przeklasie oraz ulubienicy tłumów i zdobywczyni nagrody publiczności, Joannie Łuniewicz. Biada szowinistom, twierdzącym, że kobiety nie potrafią mówić o filmach!


Jeśli chodzi o filmowe perełki, udało mi się wytropić w Zwierzyńcu koreański dokument Nie opuszczaj mnie (2014, reż. Mo-young Jin), który doprowadził do rzewnego płaczu niemal całą salę kinową (włączenie ze mną). Ze względu na ograniczoną ilość chusteczek w pobliżu oraz możliwe zarzuty nieprofesjonalizmu, nie będę się zbytnio rozpływać i powiem jedynie, że film w przejmujący sposób opowiada o małżeństwie staruszków, któremu przychodzi się zmierzyć z ciężką chorobą. Szczególne wrażenie wywołuje dociekliwość twórców oraz ich bliskość z bohaterami: filmowcy towarzyszą im w codziennych czynnościach, nie odstępując ani na krok, nawet w najtrudniejszych i najbardziej intymnych chwilach. To robi wrażenie. 


Drugim zwierzynieckim hitem jest dla mnie Ragtime (1981) Milosa Formana, w którym po mistrzowsku przeplatają się wątki czarnego muzyka, arystokratycznej rodziny, młodej aktorki (w tej roli młodziutka Elizabeth McGovern) i żydowskiego emigranta, składające się na niezwykły portret amerykańskiego społeczeństwa na samym początku XX wieku. 

Elizabeth McGovern
Udało mi się też dostać na niezwykle oblegany seans Kampera, który okazał się być przyzwoitym, choć nieco niezdecydowanym filmem. Miejscami mocno nijaki, wydaje się dzielić wiele wad ze swoich głównym bohaterem - zwłaszcza nieumiejętność podejmowania decyzji. Trzeba jednak przyznać, że twórcy Kampera mają świetne ucho do dialogów, które są niezwykle naturalne i codzienne, potrafią też trafnie oddać nierzadko wydumane problemy pokolenia +/- współczesnych 30latków. Jest to umiejętność (obok wielu innych), której zdecydowanie brakuje Przemysławowi Wojcieszkowi, reżyserowi prezentowanego w Zwierzyńcu filmu Knives Out


Przed Wojcieszkiem ostrzegał mnie już niejeden, mimo to zdecydowałam się pójść i na własne oczy przekonać, czy rzeczywiście może on zostać uznany za jednego z najgorszych polskich reżyserów. Odpowiedź na to pytanie jest zdecydowanie twierdząca.


Knives Out opowiada o grupie młodych ludzi, którzy spotykają się na suto zaprawianej alkoholem imprezie, podczas której dają wyraz swoim frustracjom, ksenofobii, nietolerancji i ogólnie rozumianej cebulastości. Film jest źle zmontowany, przeraża dźwiękiem (basy łamiące żebra), zdjęciami, dialogami oraz myślą, że Wojcieszek nadal kręci filmy. Jednak nawet on nie przeszkodzi mi w ponownym przyjeździe do Zwierzyńca. 

Do zobaczenia za rok!


piątek, 5 sierpnia 2016

"Legion samobójców" / "Suicide Squad"

Znacznie bardziej wolałam czasy, kiedy produkcji superbohaterskich było mniej, przez co niemal wszystkie były przemyślane i dopracowane do tego stopnia, że oglądało się je z niekłamaną przyjemnością. Teraz tytułów opartych na komiksach o postaciach z supermocami jest zdecydowanie za dużo i niestety wiele z nich staje się jedynie bezmyślnymi kontynuatorami mody, a niepełnoprawnymi filmami, na który warto poświęcić swój czas. Tak niewątpliwie było w przypadku kuriozalnego i okropnego Batmana v Supermana oraz bezsensownego (choć posiadającego perełki w rodzaju Michaela Fassbendera mówiącego po polsku) X-men: Apocalypse. Niestety wchodzący właśnie na ekrany Legion Samobójców samoczynnie i na własne życzenie wpada do tej samej, niechlubnej kategorii, choć zastrzegam - jest odrobinę lepiej. 


Ryzykowna identyfikacja wizualna i szata graficzna materiałów promocyjnych, skąpana w toksycznych odcieniach fluorescencyjnych laserów i neonów od początku wydawała mi się trudna do zaakceptowania, ale przełknęłam ją, tłumacząc wszystko przyjętą konwencją. Kiedy opowiada się historię specjalnego oddziału stworzonego z najgorszych przestępców, trudno oczekiwać, że wszystko będzie ładne i gładkie. 


Jednak to nie kolory stanowiły problem, lecz (jak to często bywa ostatnimi czasy) scenariusz. Dopisane na siłę gagi, błyskotliwe, ale nie pasujące do aktualnie rozgrywających się na ekranie scen dialogi i łopatologiczne komentarze powodują, że Legion samobójców staje się nieznośnie nierówny, a miejscami wręcz nużący. Sztandarowym przykładem jest zaskakująco długa scena w barze, która zamiast być okazją do słownych utarczek i wyjaśnienia meandrów fabuły, jest zwykłym waleniem przygnębiającej życiówy przy wódce (proszę wybaczyć dosadność). 


Światełkiem w tunelu są aktorzy, którzy próbują zrobić wszystko, aby grane przez nich postacie jakoś wyróżniły się z ogromnego tłumu przewijających się na ekranie bohaterów. Najlepiej udaje się to Margot Robbie, wcielającej się w postać szalonej Harley Queen, która kradnie reszcie obsady niemal każdą scenę. Nieźle wypada też Will Smith jako nieomylny snajper Deadshot, choć jego sceny z córeczką należą do najgorszych w filmie. 


Największym obsadowym rozczarowaniem Legionu Samobójców jest Jared Leto w roli legendarnego Jockera. W tym wydaniu ponury błazen nie jest hipnotyzującym i nieprzewidywalnym psychopatą, ucieleśniającym nasze lęki i obsesje. Ten Jocker jest szczerzącym metalowe zęby wariatem o sztucznym śmiechu, który choć ma na swoje rozkazy większość lokalnych przestępców, woli leżeć na podłodze swojego apartamentu otoczony ostrymi przedmiotami. 


Myślę, że z łatwością znajdziecie coś lepszego do oglądania niż Legion Samobójców