czwartek, 27 października 2016

"Doktor Strange"

Doktor Strange to najbardziej narkotyczny ze wszystkich filmów Marvela. Oglądając go czujemy się jak otwierający drzwi percepcji hipisi, mający problemy z orientacją w czasie i przestrzeni. Świat, w którym działają filmowi bohaterowie pełny jest zakrzywionych, kalejdoskopowych zniekształceń, przypominających, zwłaszcza w sekwencjach miejskich, Incepcję (2010) Christophera Nolana. 


Jednak nie tylko wizualny styl wyróżnia Doktora Strange'a na tle innych filmów Marvela. Robi to również sam tytułowy bohater - genialny neurochirurg o magicznych dłoniach ratujących życie. Dzięki znakomitej pamięci, a także wieloletniej nauce zyskał on status jednego z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie. I nie pomogły mu w tym ani wyjątkowe supermoce, ani gigantyczny majątek. 



Doktor Stephen Strange nie jest jednak typem miłego pediatry wręczającego dzieciom lizaki i naklejki "dzielny pacjent". To zadufany w sobie egoista, lubiący otaczać się materialnym zbytkiem - z pieczołowitością dobiera zegarki pod kolor koszuli i jest dumnym właścicielem nowego Lamborghini Huracan. Niestety jego przepełnione spektakularnymi sukcesami życie zmienia się diametralnie, gdy w wyniku wypadku samochodowego traci władzę w rękach. Próbując wyleczyć uraz pielgrzymuje po gabinetach najlepszych specjalistów z całego świata, by ostatecznie w odruchu desperacji udać się do tajemniczej nepalskiej placówki Kamar-Taj. 


Doktor Strange to właściwie nie superbohater, lecz baśniowy czarodziej, potrafiący panować nad czasem i innymi wymiarami. Jego niezwykłe umiejętności posłużą mu w filmie do ratowania świata przed potężnym Dormammu próbującym skonsumować naszą planetę. Fabuła jest więc mniej więcej taka, jak w większości ostatnich blockbusterów, jednak została sprawnie urozmaicona (dość suchymi, a mimo to zabawnymi) żartami, pomysłowymi wątkami pobocznymi i niezwykłymi efektami specjalnymi, jak dla mnie będącymi główną siłą filmu. 


Jestem więc niemal pewna, że Doktor Strange nieźle prezentuje się w 3D (pewności nie mam, gdyż skusiłam się na dwuwymiarowy seans) i wart jest naszych pieniędzy wydanych na bilet. Choć całość prezentuje się dość dziwacznie (tytuł Doktor Dziwago zobowiązuje) to jakimś cudem pozostaje spójną, stosunkowo niedługą i wciągającą opowieścią (o nieco rozwleczonym pierwszym akcie). 


A dla wszystkich nieodczuwających szczególnej ekscytacji na myśl o kolejnym filmie opartym na komiksie dodam, że Doktor Strange ma iście gwiazdorską obsadę. Obok wyjątkowo dobrego Benedicta Cumberbatcha zobaczyć można tu również Tildę Swinton, Chiwetela Ejiofora, Rachel McAdams, Madsa Mikkelsena, Michaela Stuhlbarga oraz Benedicta Wonga (Kublai Khan z "Marco Polo"). Film zachwyca także kostiumami, wyraźnie inspirowanymi kulturą wschodu, jednak przestylizowanymi niemal do granic możliwości. Bazujący na komisowych przedstawieniach strój tytułowego Doktora Strange'a to najlepszy dowód, że choć nie wszyscy bohaterzy noszą peleryny, to z nimi wyglądają zdecydowanie lepiej . 



sobota, 8 października 2016

Tłuste podróże: Węgry, Rumunia, Bułgaria

Nie spodziewałam się, że aż tak lubicie podróże! Dzięki za wszystkie kliknięcia. Choć (jak zwykle) nie robię tego dla pieniędzy, dobrze wiedzieć, że to co piszę ma sens ;) 

Ostatnia (?) zagraniczna podróż tego roku: dwutygodniowa wyprawa samochodem do słonecznej i wakacyjnej Bułgarii. W planie: słodkie lenistwo, prażenie się na plaży i zbieranie sił na nadchodzący rok akademicki. Rzeczywistość? Jak zwykle zupełnie inna. 

Podróż do Bułgarii rozłożyliśmy na trzy dni. Niemal 1500 kilometrów to liczba imponująca i zdecydowanie nieosiągalna dla samochodowych podróżników-amatorów naszego pokroju. Dzień pierwszy wyjazdu postanowiliśmy nieco urozmaicić obiadem w urokliwym węgierskim Egerze, znanym z uzdrowiskowych właściwości. Choć placki ziemniaczane odrobinę za bardzo pływały w tłuszczu, a gulasz wydawał się łykowaty, szybko o tym zapomnieliśmy, zachwyceni wybrukowanymi uliczkami Egeru, prowadzącymi do XIII-wiecznego zamku. 



Rumunia przywitała nas upałem i burzami z piorunami. Nocleg spędziliśmy w Oradei, którą odnaleźliśmy nie bez kłopotów. Ściana deszczu stanowczo utrudniała nam poruszanie się w nieznanym mieście - poniekąd bardzo interesującym. Niestety ze względu na późną porę i niesprzyjającą aurę nie dysponuję własnymi zdjęciami. Z porzuconego w hostelu folderu wiem jednak, że Oradea oferuje turystom nie jedną atrakcję. Szczególnie ciekawie (przynajmniej z lotu ptaka) prezentuje się Catatea Oradea - twierdza w formie pięciokąta, obecnie mieszcząca Instytut Sztuk pięknych miejscowego uniwersytetu. 


Na całe szczęście burza zniknęła równie szybko jak się pojawiła, dzięki czemu rano mogliśmy znów podziwiać piękno Rumunii. I oczywiście cieszyć się ze specjałów rumuńskiej kuchni. Wprost zakochaliśmy się w papanaszach - podawanych na ciepło pączkach wypełnionych dżemem (jagodowym, brzoskwiniowym...), polanych śmietaną, posypanych cukrem pudrem i przykrytych małym pączuszkiem. <3



Trzeciego dnia podróży dotarliśmy do Bułgarii, która postanowiła przywitać nas zimnym wiatrem i zachmurzonym niebem. Niezrażeni udaliśmy się na plażę wyglądającą jak sceny z post apokaliptycznego filmu. Zamknięte sklepy, zupełnie puste ulice, watahy patrzących z pode łba wygłodniałych psów i przenikliwy wiatr. Nie wyglądało to dobrze.


Szybko zorientowaliśmy się, że pierwotny plan wylegiwania się na słońcu raczej nie dojdzie do skutku. Zaczęliśmy więc zwiedzać okolicę, co niestety skończyło się kolejnymi rozczarowaniami. Słynne bułgarskie kurorty - Albena i Złote Piaski, wyglądały pusto i przygnębiająco, a wiszące na niebie ciemne chmury nieustannie przypominały, że sezon wakacyjny już się skończył. Gwoździem do trumny okazała się informacja, że ekstremalnie luksusowe apartamenty na bułgarskim wybrzeżu są znacznie tańsze od krakowskich mieszkań. Jak żyć? 

Apartamenty w stylu babilońskim. Kicz uniwersalny. 
Żadne rozczarowania nie spotkały nas za to podczas jednodniowego wypadu do Warny. To trzecie pod względem liczby mieszkańców miasto w Bułgarii leży na wybrzeżu Morza Czarnego i może poszczycić się imponujących rozmiarów plażą w samym sercu miasta. Główne deptaki spacerowe, podobnie jak gigantyczny park (mieszczący m.in. delfinarium, zoo, Muzeum Marynarki Wojennej oraz niezliczone stoiska z pysznymi lodami) są wyjątkowo czyste i zadbane, choć gdy oddalimy się nieco od centrum, szybko zobaczymy zupełnie inną twarz Warny. Zniszczone kamienice, odrapane fasady i zalegające wszędzie koty nie odbierają jednak miastu uroku. 

Warna została obwołana Europejską Stolicą Młodzieży roku 2017.


Jedna ze wspomnianych kamienic w stanie rozkładu. 

Odwiedzony przez nas w kolejnych dnia Neseber (lub Nesebar, każdy pisze inaczej) jest żelaznym punktem programu wszystkich wycieczek do Bułgarii. To mieszczące się na wyspie (lub półwyspie - ponownie zdania są podzielone) zabytkowe miasteczko wyróżnia się ogromną ilością spójnych stylistycznie cerkiewek i specyficzną zabudową, którą stanowią piętrowe domki o nieco wystającym pierwszym piętrze, obitym drewnem i podtrzymywanym rzeźbionymi wspornikami. Niestety to również jedno z najbardziej turystycznych i zatłoczonych miejsc, pełne straganów i restauracyjnych naganiaczy. Zniesmaczeni agresywnym marketingiem lokalsów, jedzenia postanowiliśmy szukać w kontynentalnej części Neseberu czyli Słonecznym Brzegu. Popularny wśród okolicznych mieszkańców kebab (czego dowodem była spora kolejka) był zdecydowanie jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam. 




Atrakcyjnymi celami wycieczek są również Monaster Aładża i miejscowość Balchik. Ten pierwszy jest średniowiecznym klasztorem wykutym w skale przez poszukujących samotności mnichów. 



Drugi, wart jest naszej uwagi przede wszystkim za sprawą pałacyku królowej Marii, żony rumuńskiego króla Ferdynanda I. Otacza go wielopoziomowy ogród oraz uniwersytecki ogród botaniczny z imponującą kolekcją kaktusów. Wiem, to brzmi jak najnudniejsza rzecz na świecie, ale wierzcie mi, kaktusy potrafią być fascynujące. Uwag organizacyjna: do obu miejsc obowiązują osobne bilety. Niestety podczas wizyty w ogrodzie botanicznym nie da się za darmo podglądnąć pałacyku. Można to jednak zrobić spacerując plażą (#oszczędnościwszędzie). 


Interesujący pomysł lokalnego artysty.



Niesprzyjająca pogoda oraz surowe warunki w miejscu naszego zakwaterowania przekonały nas do szybszego, niż pierwotnie zakładaliśmy, powrotu. Ponownie trzydniowego i ponownie pełnego wrażeń. Pierwszy nocleg spędziliśmy w domu znajdującym się nieopodal trasy fransfogarskiej - urokliwej drogi przez góry Fogarskie poprowadzonej doliną rzeki.




Drugi z noclegów spędziliśmy w węgierskim Debreczynie - drugim największym mieście Węgier, żywcem wyjętym z filmu Grand Budapest Hotel (2014). Choć udało nam się zobaczyć je jedynie po zachodzie słońca, z absolutnie żadnymi forintami w kieszeni, zrobiło na nas spore wrażenie - również za sprawą pomysłowej świecącej instalacji ustawionej w samym centrum miasta.  



Niestety powtórzę się: w Bułgarii najbardziej podobała mi się Rumunia i Węgry.

czwartek, 6 października 2016

Tłuste podróże: Holandia

Nieoczekiwany sukces moich wynurzeń na temat krajów nadbałtyckich dostarczył mi motywacji do opisania spontanicznej wizyty w Holandii. Tak na prawdę to bzdura - alternatywą jest  przecież przygotowywanie artykułu o postsekularyzmie, a jak wiemy prokrastynacja to jedno z najbardziej niezwykłych wynalazków ludzkości. Ale i tak dziękuję, że czytacie! 

Nigdy nie chciałam pojechać do Holandii. Nie mam oczywiście nic przeciwko temu krajowi, ani jego mieszkańcom, ale zawsze zdawało mi się, że istnieje wiele ciekawszych miejsc, które wolę zobaczyć w pierwszej kolejności. A jak starczy mi życia, to może kiedyś odwiedzę Niderlandy. Rzeczywistość okazała się jednak jak zwykle zaskakująca i kiedy koleżanka zaproponowała mi wyjazd do krainy tulipanów, nie zastanawiałam się długo nad odpowiedzią. 


Wylądowałyśmy na lotnisku w Einhoven, 30km od miasteczka 's-Hertogenbosch będącego celem naszej podróży. To liczące 143 tysiące mieszkańców miasto w skrócie nazywane Den Bosch (co znacznie ułatwia sprawę turystom) znane jest przede wszystkim jako miejsce urodzenia Hieronima Boscha. Podczas spacerów z łatwością można natknąć się na powiększone i wyeksponowane detale z jego dzieł.



Muzeum dzieł Boscha niestety w mieście nie ma. Jest co prawda multimedialne show inspirowane jego twórczością i możliwość podziwiania jej w VRze, ale same prace rozrzucone są po całym świecie przez co niestety nie można ich zobaczyć w rodzinnym mieście artysty. Szkoda. Dem Bosch posiada jednak inne zalety, wśród których przoduje odrestaurowana sieć kanałów przepływających pod miastem. Można je zwiedzić dzięki lokalnemu stowarzyszeniu organizującemu godzinne podziemne rejsy, wzbogacane zabawnymi komentarzami przewodnika - niestety całkowicie w języku holenderskim. 



Ponadto Dem Bosch zachwyca katedrą (można ją zwiedzać "z powietrza" czyli z poziomu dachu), uroczymi starymi kamieniczkami i nocnym życiem. Z powodu rychłego zamążpójścia jednej z moich towarzyszek (gratulacje!) miałam okazję zobaczyć jak wygląda typowe holenderskie "party". Część kawiarni w weekendowe wieczory opróżniana jest z krzeseł i stolików, co pozwala na stworzenie w ich wnętrzu wielkiego danceflooru. Ludzie przechadzają się po ulicy z piwem i drinkami, a mijający ich policjanci uważnie przyglądają się lokalom o awanturniczej renomie. We wnętrzu klubów panuje przeraźliwy ścisk, a piwo sprzedaje się w szklankach o mikroskopijnej pojemności (0,2l?), z którymi rzekomo łatwiej jest tańczyć. 


Akurat podczas naszego pobytu zabytkowy rynek miasta zajęty był przez wesołe miasteczko - odważnie wciśnięte pomiędzy kamienice. Imponującej wielkości wahadło zdawało się na centymetry mijać z oknem jednego z hoteli. 


Korzystając z okazji pojechaliśmy do Amsterdamu, gdzie udało nam się nie zginąć pod kołami tryliona rozpędzonych rowerów. Bez większego problemu znaleźliśmy miejsce parkingowe i rozpoczęliśmy zwiedzanie, polegające na krążeniu po uliczkach miasta i raczeniu się najróżniejszymi miejscowymi specjałami. Zakochaliśmy się przede wszystkim w stroopwaflach - podawanych na ciepło korzennych waflach przekładanych kremem karmelowym. 


Pełni obaw udaliśmy się też do dzielnicy czerwonych latarni (De Wallen), gdzie ze zdumieniem przyglądaliśmy się wystawionym na sklepowych wystawach paniach wszystkich kolorów i rozmiarów. Weszliśmy też do sklepu oferującego niezwykły wybór prezerwatyw. Ponownie - we wszystkich kolorach i rozmiarach. 


Zupełnie innym doświadczeniem była jednodniowa wycieczka do Rotterdamu będącego istnym wet dreamem szalonego architekta. Miasto to zostało niemal całkowicie zburzone podczas II wojny światowej, jednak w przeciwieństwie do Warszawy, odbudowano je w zupełnie nowym i oryginalnym stylu. Uwagę przykuwa postmodernistyczna biblioteka, imponująca hala targowa, nowoczesny dworzec kolejowy i zaprojektowane przez Pieta Bloma kubistyczne domki. 





A teraz jak w bajce - morał i nauki. Czego nauczyła mnie wycieczka do Holandii? Z pewnością tego, że nie w każdym kraju seks stanowi temat tabu. Że można w centrum zabytkowego miasta wystawić pomnik ciężko pracującym prostytutkom, którym tak samo jak każdemu należy się szacunek. No i oczywiście tego, że holenderski syrop karmelowy idealnie pasuje do naleśników z bekonem.


poniedziałek, 3 października 2016

Tłuste podróże: Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia

Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia, Holandia, Węgry, Rumunia i Bułgaria. Tegoroczne wakacje wypadły wyjątkowo międzynarodowo i jedynie odrobinę filmowo. Może jest to próba poradzenia sobie z definitywnie kończącym się beztroskim okresem studiów, a może po prostu wynik oportunistycznego sposobu myślenia.


Pomysł na pierwszą z wycieczek narodził się z okazji Światowych Dni Młodzieży, które postanowiliśmy obchodzić szerokim łukiem. Niestety, po wstępnych kalkulacjach szybko doszliśmy do wniosku, że nasze kieszenie nie są jeszcze wystarczająco głębokie by sprostać finansowym wymaganiom krajów skandynawskich. Dlatego ostatecznie wybraliśmy opcję bardziej "budżetową" - wycieczkę po byłych radzieckich republikach nadbałtyckich czyli Litwie, Łotwie i Estonii.

Nie odcięliśmy się całkowicie: relacje z ŚDMu śledziliśmy w Tallinie. 
Pomiędzy krajami poruszaliśmy się autobusami (LuxBus, Eurolines, Ecolines) i niestety mieliśmy jedynie czas na zwiedzenie stolic. Pierwsza z nich, Wilno, zrobiła na nas najmniejsze wrażenie. Być może była to zasługa deszczowej pogody, a może kiepskiego hostelu o oknach wychodzących na nieformalną bazę wileńskich prostytutek, które mieliśmy możliwość podglądać przy pracy. Ze wszystkich obowiązkowych punktów wizyty w mieście Ostrej Bramy, polecam szczególnie wyjście (lub wyjazd kolejką) na Górę Giedymina zwaną również Zamkową. Przy dobrej pogodzie Wilno prezentuje się z niej nadzwyczaj dumnie i nowocześnie.


Dzięki wspaniałej przewodniczce (będącej również kandydatką do litewskiego parlamentu - powodzenia w nadchodzących wyborach!) doświadczyliśmy również odrobiny nocnego życia Wilna. W dotychczas opuszczonych i zaniedbanych lokalach młodzi Wileńczycy otwierają modne, hipsterskie bary i kawiarnie, które pod wieloma względami przypominają te znane z ojczystego podwórka. Ponadto wszędzie można wypić rozmaite piwa z małych browarów - piwna rewolucja panuje również tu!


Byliśmy też w karaimskich Trokach, których główną atrakcją jest malowniczo położony zamek. To piękne miejsce nadaje się przede wszystkim do fotografowania i spacerowania - wystawa w samym (zrekonstruowanym) zamku jest średnio interesująca i z czystym sumieniem można sobie ją odpuścić.


Drogę do Rygi okupiliśmy licznymi stanami przedzawałowymi. Zasady ruchu drogowego zdają się jedynie drobną sugestią dla łotewskich kierowców, wprost uwielbiających wyprzedzanie na trzeciego, a nawet czwartego. Pobocze traktowane jest jako dodatkowy pas, co pozwala na wykonywanie niezwykle ryzykownych manewrów. Mało brakowało, a nasze "pojechanie do Rygi" nabrałoby także powszechnie przyjętego, metaforycznego znaczenia.


Samo miasto było bardzo miłym zaskoczeniem. Śliczne stare centrum, w dużej mierze odrestaurowane po wojnie, otaczają ruchliwe ulice pełne niezwykłej urody kamienic - przede wszystkim secesyjnych. Szczególnie wrażenie robią budynki na ulicy Alberta (łot. Alberta iela) zaprojektowane przez ojca Siergieja Eisensteina, niegdyś głównego architekta miasta Rygi.



Po przeciwnej stronie przepływającej przez Rygę Dźwiny, znajdują się nieco inne budowle. Przede wszystkim monumentalna i odrobinę przerażająca Biblioteka Narodowa Łotwy, mieszcząca się w nowiutkim gmachu (2014) zaprojektowanym przez Gunnara Birkertsa.


Sama Dźwina wydaje się być czysta i zdatna do kąpieli. Jest przy niej regularna plaża z ratownikiem, przebieralniami i prysznicami. Jednak choć temperatura zachęcała do skorzystania z tej infrastruktury, wyraźnie rdzawy kolor wody odwiódł nas od tego pomysłu. 


Nieco dalej trafiliśmy na kolejnego kolosa: 79-metrowy pomnik zwycięstwa Armii Czerwonej. Dla podkreślenia jego rozmiarów, wykonałam zdjęcie poglądowe. Ta mała niebieska kropka po lewej stronie to Janek. Można się zżymać, ale nie da się zaprzeczyć, że Związek Radziecki potrafił tworzyć konstrukcje budzące respekt oraz wywołujące dziwną mieszankę podziwu, obrzydzenia i strachu. Dodam jeszcze, że pomnik otacza zaniedbany, ale niezwykle przemyślany park oraz sztuczne jezioro.


W poszukiwaniu czystej wody i plaży (niezbędnego elementu wakacji) pojechaliśmy podmiejskim pociągiem do Jurmały, słynnego radzieckiego kurortu, gdzie swoje brzuchy wystawiali do słońca Chruszczow i Breżniew. Malownicze wybrzeże, słoneczna pogoda i pomysłowo zamontowane na plaży ławki były znakomitą okazją do odpoczynku po miejskiej bieganinie.


Wstyd się przyznać, ale nasza wiedza o Łotwie ograniczała się dotychczas do internetowych memów o halucynacjach z niedożywienia i mglistym przekonaniu o niechlubnej roli odegranej przez Łotyszy podczas II wojny światowej. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Ryga jest przepięknym miastem, zdecydowanie wartym naszego cennego czasu, a Łotysze to dumny mały naród, z którym łączy nas niejedno. Koniecznie jeźdźcie do Rygi!


Tallinn miał być najbardziej egzotycznym miastem na naszej trasie. O Estonii wiedzieliśmy tylko tyle, że jest bardzo zaawansowaną technologicznie ojczyzną Skype'a, a jej prezydent nosi śmieszną muchę. Niestety plotka o darmowym internecie wszędzie się nie sprawdziła. Sprawdziło się natomiast przekonanie o ogromnej mniejszości rosyjskiej, którą mieliśmy okazję oglądać codziennie rano - nasza mikroskopijna kawalerka znajdowała się, w co tu dużo mówić, rosyjskiej pato-dzielnicy. Nieustannie śledziły nas oczy lokalsów, podniesione leniwie znad porannego kufla taniego piwa. Po Tallinnie poruszaliśmy się komunikacją miejską - za 6 euro kupiliśmy pięciodniową kartę miejską, pozwalającą nam na korzystanie z rozbudowanej sieci tramwajów, autobusów i trolejbusów.


Samo miasto pod wieloma względami przypomina Rygę - oba należały wszak do obszaru działalności słynnej Hanzy. Widoczna na zdjęciu poniżej średniowieczna wieża jest pozostałością po dawnym zamku (na miejscu którego stoi obecnie estoński parlament) oraz narodowym symbolem Estonii. Codziennie rano, przy dźwiękach hymnu, uroczyście wciąga się na nią sztandar, by wieczorem ściągnąć go przy dźwiękach innej narodowej pieśni.


Nie zastanawialiśmy się długo, kiedy zaoferowano nam darmową wycieczkę po estońskim parlamencie. Oprowadzający nas Przewodnik z wielką swadą przekonywał o zaletach mieszkania w Estonii, opowiadał o systemie wyborczym, problemach społecznych (nie chcąca się asymilować mniejszość rosyjska) i informatyzacji. Wprowadził nas też do sali obrad, która ku naszemu zdziwieniu okazała się być świetnym przykładem ekspresjonizmu w architekturze.



Miejscem nieco oddalonym od centrum jest dzielnica Kadriorg, znana przede wszystkim za sprawą barokowego pałacu, zbudowanego przez Piotra Wielkiego. Jego krzykliwe kolory i niewątpliwa kiczowatość skutecznie odstraszyły nas od zwiedzania wnętrz, mieszczących obecnie Muzeum Sztuki. Ale zdjęcie (#nofilter) powędrowało na Instagrama.



Chroniąc się przed nadchodzącym deszczem, swoje kroki skierowaliśmy do pobliskiego muzeum sztuki nowoczesnej - KUMU, w którym najciekawszym elementem jest sam budynek, bardzo pomysłowo wtopiony w pobliskie wzgórze.


Ostatnim etapem naszej podróży była jednodniowa wycieczka do Helsinek. Z Talllinna codziennie odchodzi niezliczona ilość promów w kierunku fińskiej stolicy (my wybraliśmy ofertę giganta branży, firmy Tallink). Trudno zwiedzić lub nawet pobieżnie ogarnąć tak wielkie miasto jak Helsinki w kilka godzin. Mogę powiedzieć jedynie bardzo ogólnie, że nasze wrażenia były zdecydowanie pozytywne. Podobała nam się zadbana Esplanada, klasycystyczna katedra, dworzec kolejowy w stylu Art Deco, szerokie ulice i place. Muszę jednak przyznać, że powstały na niegdysiejszym cmentarzu park, obecnie służący głównie jako arena walk Pokemonów, wykroczył nieco poza moje polskie możliwości poznawcze.




Tak wyglądała podróż pierwsza. Podróż druga (Holandia) i trzecia (Węgry, Rumunia, Bułgaria) zostanie opisana wkrótce, jak tylko zbiorę potrzebną ku temu motywację.