wtorek, 21 stycznia 2014

"Witaj w klubie" / "Dallas Buyers Club"

Dżuma naszych czasów, wirus HIV i spowodowane przez niego AIDS to temat niewygodny. Dlatego też, aby w odpowiedni sposób opowiedzieć o niej w filmie, konieczne jest wprowadzenie pośrednika, "swojego", który wprowadzi nas w nieznany świat chorych i ich problemów. 

W "Witaj w klubie" takim kimś jest Ron Woodroof, amerykański chłopak z Południa. Gdy nie pracuje na polu naftowym jako elektryk lub nie pije piwa na ganku przyczepy kempingowej ,w której mieszka, ujeżdża byki w słynnym rodeo. I choć nie jest mistrzem nad mistrze, to i tak potrafi zarobić na tym kilka dolarów i zdobyć uznanie płci przeciwnej. I właśnie to ostatnie go gubi - zaraża się wirusem HIV od jednej z wielbicielek.
 
 
Zgodnie z prawdziwie męską regułą - najlepszym lekarstwem na wszystko jest whisky (w tym przypadku zmieszane z kokainą), Ron doprowadza się do stanu agonii. Lekarze zgodnym głosem zapowiadają, że zostaje mu 30 dni życia. I choć brzmi to jak wyrok, dla Rona jest dopiero początkiem drogi.

Podobnie jak bohaterowie westernów, Ron podejmuje samotną walkę. Przemierzając bezdroża Texasu, a później również Meksyku, znajduje coraz to nowsze i bardziej niekonwencjonalne lekarstwa. Stoi jednak po przegranej stronie - jego starania skazane są na przegraną, a on sam jest ciągle prześladowany przez aparat władzy pod postacią funkcjonariuszy DEA.

Ron wprowadza nas w świat chorych na AIDS w latach 80, głównie homo- i biseksualistów. Widzimy ciekawy motyw przechwycenia elementów kultury kowbojskiej przez świat queer oraz stopniową ewolucję Rona w stronę idealizmu i empatii. Dallas Buyers Club, choć początkowo miał być jedynie sposobem na zarobienie pieniędzy na zdobytych przez Rona lekarstwach, z czasem staje się organizacją niosącą pomoc potrzebującym.


Serwisy plotkarskie aż huczą od newsów na temat niesamowitej przemiany Mathew McConaugheya, który z atrakcyjnego streaptesera z "Magic Mike'a" przemienił się w żywego kościotrupa. Jednakże Ron Woodroof nie jest w jego wykonaniu błagacym o naszą litość cierpiętnikiem. Jest irytującym, lecz skutecznym człowiekiem czynu, któremu nie łatwo przychodzi wyrażanie emocji i okazywanie współczucia. Czyżby Oscar? Przekonamy się już niedługo.


Na drugim planie, McConaughey partnerują Jared Leto jako transwestyta o urodzie porcelanowej lalki oraz jak zwykle bezbarwna Jennifer Garner.

"Witaj w klubie" to film bardzo amerykański, który trochę śmiesznie, a trochę tragicznie opowiada o mechanizmach społecznego wykluczenia, działaniu farmaceutycznego lobby i zmierzchu mitu kowboja.

Ja jestem na tak. 


sobota, 18 stycznia 2014

"Pod Mocnym Aniołem"

O tym, że w Polsce się pije, przypomina mi nieustannie pan Edek, śpiący twardo na klatce schodowej mojego bloku. Gdy mijam go z obojętną miną, zawsze otwiera jedno oko by zapewnić mnie - "Ja wcale nie śpię". Mój samozwańczy (i niezwykle głośnio chrapiący) sąsiad, jest idealnym dopełnieniem obrazu Polski z nowego filmu Wojciecha Smarzowskiego - "Pod Mocnym Aniołem".


Bo w Polsce piją wszyscy. Picie, jak informuje nas bohater filmu - ściśle związany z postacią pisarza Jerzego Pilcha - jest naszym sportem narodowym. Jest elementem naszej duszy, narodowej tożsamości, więc jakże się od niego uwolnić?

Bo dlaczego Pan Bóg wymyślił wódkę? Żeby Polacy nie zapanowali nad światem.

Prawdy leżące u podstaw filmu "Pod Mocnym Aniołem" same w sobie stanowią niezwykle ciekawy pretekst fabularny i przyciągają nawet najbardziej opornych widzów. Dlaczego więc zwiastun filmu sugeruje melodramatyczną strukturę filmu? Pisarz z problemem alkoholowym poznaje miłość swojego życia i trzeźwieje - taką wersję wydarzeń zapowiada trailer. Film jest jednak daleki od takiej wizji.



"Pod Mocnym Aniołem" to alkoholowy ciąg, w którym nic nie jest takie, jakie być powinno. Z szafy przechodzi się do baru, z łazienki szpitala psychiatrycznego do sypialni mieszkania. Dziadek ma twarz jednego z pensjonariuszy oddziału dla alkoholików, a każdą czynność obserwuje zagadkowa postać w czapce. Z minuty na minutę widz czuje się coraz bardziej zagubiony. Nie wie co jest snem, a co jawą. Co alkoholowym delirium a co miłosnym uniesieniem.  Na dodatek cały czas prześladuje go własna fizyczność - fekalia, wymioty, ślina. Drgawki, utraty przytomności i paraliż. Widz czuje się pijany.


Film Smarzowskiego jest nastawiony przede wszystkim na wrażeniowość. To nie kolejna historia o alkoholikach w rodzaju polskiej "Pętli" czy amerykańskiego "Straconego weekendu" - grzeczna, z przyczynowo-skutkową fabułą. "Pod Mocnym Aniołem" to ujęcie problemu od wewnątrz, poprzez wniknięcie w umysł osoby uzależnionej. Dlatego też, kto oczekuje tutaj mrocznej historii z klasyczną narracją, gorzko się rozczaruje. Jednakże kac moralny pozostanie, pomimo chaosu.

Warto, choć nie jest łatwo.

niedziela, 12 stycznia 2014

"Wilk z Wall Street" / "The Wolf of Wall Street"

Jak pokazuje "Wilk z Wall Street" filmowe próby dociekania przyczyn światowego kryzysu gospodarczego z roku 2008, nie spaliły na panewce. Scorsese sięgnął jednak do czasów dalszych niż twórcy arcynudnej "Chciwości" (2011, "Margin Call") i pokazuje, że korzenie problemu sięgają znacznie głębiej. Jego film stanowi uniwersalne studium zachłanności, materializmu i zezwierzęcenia, które ma jednoznaczną genezę: PIENIĄDZ.

Bohater dzieła Scorsese przypomina nieco Gordona Gekko ze słynnego "Wall Street" (i bardzo słabego sequela "Wall Street: Pieniądz nie śpi"). Jednakże przerasta go pod każdym względem.

Gordon Gekko
Jordan Belford, mistrzowsko zagrany przez Leonarda DiCaprio, był prawdziwą postacią nowojorskiej sceny finansowej lat 90. Udało mu się przedrzeć przed szeregi zdeterminowanych yuppie i dzięki pionierskim transakcjom opartym na akcjach groszowych, wieść pełne rozrywek życie miliardera. Jak dowiadujemy się z historii życia maklera, musiał on ostatecznie zapłacić za ciemną stronę swoich interesów. Spędził 22 miesiące w więzieniu, a po wyjściu zajął się... szkoleniami marketingowymi i promocją książki o swoim życiu. Czyżby oszustwo popłacało?

prawdziwy Jordan Belfort
Do podobnych wniosków dochodzi w swoim filmie Sycylijczyk Martin Scorsese. Pokazuje życie i pracę nowojorskich finansistów jako narkotykową orgię o czysto zwierzęcym charakterze. Bohaterowie imprezują, kopulują, konsumują, a nawet zachowują się jak banda otumanionych feromonami zwierząt. I choć nie ma w tym ani grama piękna czy subtelności, to wydaje się to być niezmiernie trafnym sposobem obrazowania naszej ciągłej pogoni za wzbogaceniem się.

Cały film przypomina emocjonalny rollercoaster, gwałtownie rzucając nas od emocji do emocji. Czasem uderzamy w ścianę wulgarności, innym razem nurzamy się w basenie rozpusty i używek by po chwili wznieść się na platformę skrajnej charyzmy.



"Wilka z Wall Street" należy zobaczyć z kilku powodów. I choć mam na myśli również montaż, ścieżkę dźwiękową oraz wbijające w fotel sekwencje, to największą zaletą filmu są dla mnie aktorzy - szarżujący bez barier DiCaprio, genialny, choć jedynie epizodyczny Matthew McCanaughey, ujmujący i na wskroś europejski Jean Dujardin oraz odrażający, niepokojący i szalony Jonah Hill.

Nie przechodźcie koło "Wilka z Wall Street" obojętnie. Dajcie mu się ugryźć.

środa, 1 stycznia 2014

"Don Jon"

Współczesny Don Juan jest uzależniony od pornografii. Jego życie toczy się gdzieś pomiędzy imprezami, internetową erotyką, podrywem, zawsze kończącym się sukcesem, mechanicznymi wizytami w kościele i rodzinnymi obiadami, w atmosferze całkowitego braku komunikacji. Młody Amerykanin Włoskiego pochodzenia, bohater filmu "Don Jon", reprezentuje poziom znany z programów w stylu "Jersey Shore" lub, od całkiem niedawna, "Warsaw Shore". Ten Guido, jak zwyczajowo nazywa się przedstawicieli tej grupy, nie interesuje się samorozwojem czy spełnieniem, chyba, że chodzi o jego pięknie rozwinięte i wypielęgnowane ciało.


W zgrabnej sekwencji montażowej, bohater (Joseph Gordon-Lewitt) tłumaczy widzowi, co jest dla niego na prawdę ważne w życiu.

There's only a few things I really care about in life. My body. My pad. My ride. My family. My church. My boys. My girls. My porn.

Jak to jednak bywa, pewnego dnia spotyka dziewczynę (Scarlett Johansson). Czyżby była tą jedyną? Piękna, zadbana, atrakcyjna, miła... Ale równocześnie wyrachowana, wulgarna, prosta i wygładzona niczym poddane retuszowi zdjęcia.



Równocześnie gdzieś na drugim planie pojawia się kobieta po przejściach (Julianne Moore), atrakcyjna, choć znacznie starsza od bohatera. Nosi w sobie tajemnicę, wydaje się nie mieć nic do stracenia. Chce zacząć wszystko od nowa.  Która z kobiet pozwoli bohaterowi na odnalezienie radości w kontakcie z prawdziwym człowiekiem i nauczy reguł bliskości i intymności? Nietrudno się domyśleć.



Od popkulturowego zjawiska jakim stał się James Franco, znacznie bardziej wolę zjawisko o nazwie Joseph Gordon-Lewitt. Choć po występie w "500 dni miłości" młody aktor głównie przepełnia romantyczne wyobrażenia kobiet, to z powodzeniem wziął udział w produkcji z rodzaju kina akcji - "The Looper", a teraz z przytupem trafił do grona młodych reżyserów. Jego film jest lekki i odświeżający. Znane od dawien dawna prawdy podaje we współczesnym sosie, nie szczędząc widzowi bezpruderyjnych scen i widoku prężnych, wysportowanych ciał.

Wielki potencjał, duże poczucie humoru i nadzieja, że następne filmy Gordona-Lewitta będą już tylko lepsze. Tak.