piątek, 31 maja 2013

"Iron Man 3"

Nie jest wyjątkową sytuacja, kiedy to zamiast spodni kupuję bilet do kina i tym samym odmawiam włączenia się w szalony tłum zakupoholików. Efektem podobnego działania jest zarówno nadrobienie kinowych zaległości, jak i dalsze chodzenie w starych spodniach.

Filmy z serii "Iron Man" straciłyby bardzo wiele, gdyby kilka lat temu, pewien genialny specjalista od castingu nie zadecydował o obsadzeniu w tytułowej roli Roberta Downeya jr. To aktor zdolny, charyzmatyczny, ale i mężczyzna z przeszłością. Ciężkie narkotyki, nielegalne posiadanie broni, czy wreszcie kilkumiesięczne odsiadki to tylko niektóre z jego pozaaktorskich dokonań. Ale czymże byłoby Hollywood bez buntowników i skandali? 


Downeyowi udało się stworzyć wiarygodny wizerunek "geniusza, bilionera, playboya i filantropa". Wiecznego chłopca o zasobnym portfelu, nieodpartym uroku i z zawadiackim błyskiem w oku. Nie chcąc podkopywać zainteresowania moim tekstem, który już wkrótce pojawi się na stronie http://www.amerykanisci.blogspot.com/ , wspomnę jedynie, że postać Tony'ego Starka była wzorowana na realnie istniejącym amerykańskim bogaczu - Howardzie Hughesie, który swoją ekscentrycznością dorównuje bohaterowi komiksów Marvela. 

"Iron Man 3" jest rozrywką do potęgi n, zgrabnym i widowiskowym zamknięciem trylogii, niepozbawionym poczucia humoru czy zaskakujących zwrotów akcji. Filmy o superbohaterach powoli stają się osobnym gatunkiem - z ujednoliconą ikonografią, poczuciem humoru, intertekstualnością oraz nieograniczoną ilością wybuchów. 



Problem, jaki sprawiają mi powyższe filmy jest jeden - mieszają się w mojej głowie w bezpostaciową i bezrefleksyjną papkę, która na wzór jedzenia w McDonaldzie smakuje, ale nie pozostawia uczucia prawdziwej sytości. 

środa, 29 maja 2013

"W ciemność. Star Trek" / "Star Trek: Into Darkness"

Premiera: 31 maja

Jako reżyser, J.J. Abrams zasłynął przede wszystkim jako współtwórca serialu "Lost: Zagubieni". Jego kolejne projekty, choć wykonane z rzemieślniczą solidnością, specjalnie się nie wyróżniały. Przykład - "Mission: Impossible. Ghost Protocol".

Jednakże najwyraźniej J.J.Abrams lubi ryzyko. Dlatego też w roku 2009 podjął się misji niemożliwej - zrealizowania kinowej wersji serialu "Star Trek". Powszechnie wiadomo, że serial ten nie ma fanów. Ma wyznawców, którzy wyjątkowo chętnie wchodzą w konflikty ze zwolennikami innej kosmicznej sagi - "Star Wars". Ryzyko wielkie, presja ogromna, a wszystko zakończone sukcesem.

Kapitan James T. Kirk (Chris Pine)
Po czterech latach, doczekaliśmy drugiej części kinowego hitu - "W ciemność. Star Trek". Po raz kolejny są tu elementy przeznaczone zarówno dla nowych widzów, którym słowa takie jak Enterprise czy Wulkani niewiele mówią, jak i dla tych którzy poświęcają długie godziny na dysputy nad wyższością "Star Trek Next Generation" nad "Star Trek: Enterprise".

Zoe Saldana i Zachary Quinto (nowy odtwórca roli Spocka, zaakceptowany nawet przez Sheldona Coopera!)

Dla początkujących to pełne akcji kino science-fiction, które ogląda się wyjątkowo dobrze. Warto na dwie godziny oderwać się od codziennych stresów i skupić na problemach Gwiezdnej Floty. W warstwie treściowej nie dzieje się nic, co wymagałoby tłumaczenia. Z nieznanych powodów, John Harrison wypowiada prywatną wojnę Gwiezdnej Flocie, zabijając przy tym najważniejszych dowódców. Dzielny Kapitan James T. Kirk podejmuje się odnalezienia renegata i podstawienia go przed wymiarem sprawiedliwości.

Benedict Cumberbatch i Karl Urban

W roli Johna Harrisona - Benedict Cumberbatch. Czyżby Hollywood postanowiło obsadzać w rolach bad guy'ów wybitnych angielskich aktorów młodego pokolenia? Przypomnijmy sobie Toma Hiddenstona w "Thorze" i "The Avengers".

Można, czemu nie.

niedziela, 26 maja 2013

"Imagine"

Jak zawsze kontrowersyjnie i jak zawsze inaczej. Bardzo przepraszam wszystkich czytelników, że moje osobiste gusta nie pokrywają się ze smakiem ogółu. Cóż, być może to kontynuacja wielkiej tradycji spod znaku "krytycy ganią, widzowie oglądają"? A może po prostu zwykłe zblazowanie.

"Imagine" pomimo posiadania polskiego reżysera, ma niewiele wspólnego z naszą narodową specyfiką. To film ciepły, jasny, oświetlony  przyjemnym południowym słońcem. Ładne to, kolorowe, ale też puste.

Całą pracę przy tym filmie, musi wykonać sam widz. Jak sugeruje tytuł, nasza wyobraźnia będzie szczególnie mocno eksploatowana w tym procesie. Twórcy filmu, próbują przybliżyć nam sposób postrzegania świata przez osoby niewidome. Kamera uparcie nie pokazuje nam najważniejszych elementów, zrównując nas tym samym z bohaterami filmu. Główną rolę odgrywa przestrzeń pozakadrowa, a najistotniejsze jest to, co nie dane nam jest zobaczyć.


Główny bohater filmu, grany subtelnie, ale niezwykle ujmująco przez Edwarda Hogga, jest nowym nauczycielem, który przyjeżdża do szkoły dla dzieci niewidomych, by uczyć ich kontrowersyjnej metody echolokacji. Pozwala ona na poruszanie się w przestrzeni bez laski, daje namiastkę niezależności. Wiąże się jednak z niebezpieczeństwami, na co wskazuje nam wzrastająca liczba siniaków i otarć na twarzy mężczyzny.


Dla mnie to film o walce o normalność, o prawo do samodzielności. Trudno jednak zaakceptować te zjawiska u osób niepełnosprawnych, stąd wizerunek młodego mężczyzny zakrawa o postać szarlatana czy wręcz oszusta.

"Imagine" to wydmuszka, której wnętrze musi uzupełnić sam widz. Mnie się nie udało, ale spróbujcie wy.

piątek, 17 maja 2013

"Wielki Gatsby" / "The Great Gatsby"

Pierwsze 15 minut "Wielkiego Gatsby'ego" było dla mnie drogą przez mękę. Irytujące 3D, chaotyczny montaż oraz boom ekonomiczny lat 20. z czarnym, współczesnym rapem w tle, to zdecydowanie za dużo. Na szczęście, po niezwykle intensywnym (i frustrującym) rozpoczęciu, film uspokaja się i pojawia się ON.

Rola Leonardo DiCaprio jest zdecydowanie najsilniejszą stroną "Wielkiego Gatsby'ego". Płynnie przechodzi od melodramatycznego tonu do quazi-komediowych wygłupów, nie tracąc przy tym nic ze swojego uroku złotego chłopca Hollywood. Kontrowersyjnym może wydać się nazywanie 38-letniego weterana srebrnego ekranu chłopcem, ale przekonacie się sami, jak młodo w tym filmie wygląda. DiCaprio to przypuszczalnie jedyny mężczyzna, który dobrze wygląda w różowym garniturze.


A nie, przepraszam, jednak nie jedyny.

Robert Redford jako Gatsby (1974)

Posiadam duży szacunek do literatury amerykańskiej. Kurt Vonnegut, John Steinbeck, Carson McCullers oraz autor "Wielkiego Gatsby'ego", Francis Scott Fitzgerald, zajmują bardzo wysokie miejsca na mojej liście ulubionych autorów. Dlatego też powyższej adaptacji obawiałam się już od samego początku. I miałam słuszność. Reżyser filmu, Baz Luhrmann, posiada wyrazisty styl, co jest cechą bardzo dobrą dla każdego artysty. Jego filmy są bogate, przerysowane, kolażowe i oryginalne. Niestety, w przypadku "Wielkiego Gatsby'ego", okazało się być to dla mnie zupełnie niestrawialną mieszanką.


Ta łopatologiczna adaptacja ma ambicje bycia pastiszem międzywojennej estetyki i uczuciowości. Jednakże ja odmawiam udziału w podobnym przedsięwzięciu. Dla mnie, ten film jest wynaturzonym obrazem prawdziwych lat '20, które same w sobie były już wystarczająco szalone i nie potrzebują współczesnych dodatków, w postaci stylistyki i tematyki rodem z MTV, "Projektu X", czy kultury czarnych raperów.

Jednakże jeśli lubicie intensywne życie, szalone imprezy, ogólnie pojętą estetykę przesytu oraz zachwycacie się różnorodnością i demokratyzmem współczesnej kultury - to film właśnie dla was.

wtorek, 14 maja 2013

"Drugie oblicze" / "The Place Beyond the Pines"

premiera: 24.05

Są takie filmy, w których wielkie słowa, takie jak miłość, prawda czy przeznaczenie nigdy nie padają, a pomimo to czujemy ich ciągłą obecność.



"The Place Beyond the Pines" oczarowuje swoją prostotą - gwiazdy nie spełniają swojej funkcji, nie olśniewają. Stają się everymenami mimo woli, rezygnując z bycia półbogami zza srebrnego ekranu.
Pomimo prowadzenia skomplikowanej narracji, widz nie czuje się zagubiony. Reżyser opiekuńczo (choć bez nadmiernej troskliwości) prowadzi go przez splecione ze sobą przez losy dwóch rodzin. To wędrówka piękna, głównie za sprawą zdjęć, nasyconych światłem i lirycznym nastrojem. Ale to też wędrówka smutna, bowiem już od początku czuje się widmo tragicznego końca, który stanowi przedziwną karę za winy niepopełnione.


Wikipedia określa, kolejny po "Blue Valentine", film Dereka Cianfrace mianem "filmu kryminalnego". Podobne określenie jest znacznym uproszczeniem. To raczej pozbawiona afektacji i sztucznego rozmachu, saga dwóch rodów, której największy urok tkwi w jej prostocie.

Warto, choć niektórym może wydać się zbyt monotonny.

sobota, 11 maja 2013

"Przelotni kochankowie" / "Los Amantes pasajeros"

Nie mam skłonności do generalizowania. Dlatego też, nie będę rozpatrywać "Przelotnych kochanków" w kontekście dramatycznej sytuacji ekonomicznej w Hiszpanii.

Ten film jest da mnie powrotem do dawnej, znanej jeszcze z lat 80, stylistyki używanej przez Pedro Almodovara. Jest tu wszystko to, co zawsze raziło mnie w jego filmach, dlatego też wielką radością była dla mnie zmiana, której symbolem może być chociażby "Skóra w której żyję".

Znakomici stewardzi: (od lewej) Raul Arevalo, Carlos Areces, Javier Camara

"Przelotni kochankowie" to film tylko dla ludzi o otwartych umysłach. Gwarantuje im szereg emocji: rozbawienie, wzruszenie, a nawet strach. Osoby bardziej konserwatywne odczują raczej zniesmaczenie i zdegustowanie.

mała próbka: http://www.youtube.com/watch?v=BuRsGTmLrw0

Najdziwniejsze kombinacje emocjonalno-erotyczne, wachlarz gey jokes w wersji hiszpańskiej i wszechobecne (cytując Witkowskiego) "przegięcie".

Daleko nam jeszcze do tej utopijnej krainy swobody i podążania za swoimi pragnieniami.

.

poniedziałek, 6 maja 2013

"Niepamięć" / "Oblivion"

Film - wata. Zapominamy o nim zaraz po seansie. Dlaczego?

Zacznijmy od gwiazdy filmu - Toma Cruise'a. Pomijając lekko przerażający fakt, że aktor ten zupełnie się nie starzeje, nie jest on z pewnością kojarzony z dziełami oryginalnymi, poszukującymi nowych sposobów wyrazu. Powiedzmy sobie szczerze, Tom Cruise jest jednoznacznie kojarzony z filmami mainstreamowymi.


"Niepamięć" to filmowy kolaż. Nie znajdziemy tu prawie żadnego niepowtarzalnego elementu. Podczas oglądania, prześladuje nas poczucie, że gdzieś już to wszystko widzieliśmy. Są tu i sceny z "Gwiezdnych wojen", "2001: Odysei Kosmicznej", jak i wątki z "Matrixa".


Zgodnie z ikonografią filmów science-fiction, w przyszłości będziemy żyć albo w sztucznym świecie w kolorze biało-metalicznym, albo w kulturach na kształt tych z "Mad Maxa". Katastrofa nuklearna jest bowiem nieunikniona, podobnie jak wzorowanie się filmów tego gatunku na grach komputerowych. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, dlatego jedynymi terminami, którymi mogę się w tym kontekście posłużyć jest technofetyszyzm oraz perspektywa POV (point of view shot).

Można, ale zdecydowanie nie trzeba.

sobota, 4 maja 2013

"Intruz" / "The Host"

"Intruz" czyli transcendentalny romans z międzyplanetarnym mezaliansem w tle. 

Ekranizacje kolejnych dzieł Stephanie Meyer (tak, to ta od "Zmierzchu") były tak samo nieuniknione jak dalsze części "Fast and Furious" (premiera szóstej odsłony cyklu już 24 maja!). W tym przypadku miało być lirycznie i wizjonersko. Wyszło nudno i monotonnie. 

"Intruz" to uaktualniona i wyczyszczona z politycznych podtekstów wersja klasycznej "Inwazji porywaczy ciał". Na dodatek w formie rządzącego się swoimi zasadami podgatunku teen-movie, co powoduje, że akcja filmu rwie się i zatrzymuje przy każdym pocałunku (a tych nie brakuje). Próbowałam się powstrzymać  na prawdę próbowałam, ale nie potrafiłam. Od kiedy angielskie słowo "host" oznacza intruza? 

Saoirse Rohan
Filmu nie ratuje odtwórczyni głównej roli, Saoirse Rohan, którą zachwycałam się niegdyś przy okazji "Hanny". Młodziutka aktorka wypada tutaj równie blado jak wykonawcy ról drugoplanowych - Diane Kruger oraz William Hurt. Ciekawostka - jednego z młodocianych amantów gra tutaj syn Jeremy'ego Ironsa - Max.  


Film zamiast prowokować uniwersalne pytania o istotę człowieczeństwa, doprowadza do wielokrotnego ziewania. Naprawdę nie warto. 

piątek, 3 maja 2013

Perełki z lamusa: "Stracony weekend" / "The Lost Weekend" (1945)

Klasyczne Hollywood, choć miało swoją ustaloną podstawową formę, niekiedy eksperymentowało z jej różnymi wariacjami. Przykładem jednego z takich ryzykownych szaleństw był "Stracony weekend". Dzisiaj trudno zrozumieć kontrowersje związane z tym filmem, ale cofnijmy się na chwilę do 1945 roku.
II Wojna Światowa nieuchronnie zbliża się ku końcowi, a Ameryka niemalże z dnia na dzień staje się politycznym i gospodarczym mocarstwem. Wszędzie panuje pozytywny nastrój, a przyzwoitości filmów pilnuje nadal obowiązująca autocenzura.


Film "Stracony weekend" spotkał się z ostracyzmem i licznymi głosami krytyki. Jest bowiem opowieścią o życiu Dona Birnama, który zamiast być produktywną i pożyteczną jednostką, woli wieść życie niespełnionego pisarza pogrążającego się w szponach nałogu alkoholowego. Nie potrafią mu pomóc ani piękna ukochana z wyższych sfer, ani brat o złotym sercu, ani też państwowe instytucje. Nie martwcie się jednak, to przecież Hollywood, odzyskamy więc w ostatecznym rozrachunku nadzieję na lepsze jutro.


Na uwagę zasługuje w tym filmie kilka elementów. Przede wszystkim - przejmująca rola (z resztą nagrodzona Oscarem) Raya Millanda, który w niczym nie przypomina swojego polskiego odpowiednika z "Pętli" Wojciecha Hasa. Jest dramatyczny, niezwykle ekspresyjny i naturalistyczny. Oprócz tego - wspaniała i skrajnie niepokojąca muzyka mistrza Miklosa Rozsy.

Nie jest to być może najlepszy film na deszczowo-depresyjną pogodę. Dlatego też polecam zaplanować sobie na deser odcinek swojego ulubionego serialu, na poprawę nastroju.