sobota, 23 listopada 2013

Filmowe kurioza: "Zardoz" (1974)

Zawsze wydawało mi się, że najbardziej absurdalne sytuacje zdarzają się w życiu, jednakże ostatnimi czasy, wynajdując coraz to nowe przykłady filmowych kuriozów, przekonuje się, że to jednak kinematografia jest królową niedorzeczności.

Wielu aktorów nie zgadza się z przyporządkowaniem do jednego typu roli i dlatego też wykazują się wielką odwagą wybierając role daleko odbiegające od ustalonego emploi. Kiedy Szkot z przekonać i pochodzenia, Sean Connery, wcielił się w rolę agenta 007, został wcielony do grupy zdolnych aktorów, grających twardych, romantycznych i eleganckich mężczyzn zdolnych do poświęceń w imię ideałów.


Jednakże w roku 1974, Connery zagrał w filmie "Zardoz", a publika wstrzymała oddech przed poniższym obrazkiem.



Strój i wizerunek Connery'ego nie jest bynajmniej jedynym absurdem w filmie. Akcja ma miejsce na post-apokaliptycznej Ziemi w roku 2293. Świat dzieli się na grupę uprzywilejowanych, wiecznie młodych i porozumiewających się telepatycznie "Ethernals" oraz "Brutals" - grupy eksterminatorów, którzy zajmują się nadzorem nad pracującymi w pocie czoła masami. Brutale wierzą w latającą kamienną głowę - boga Zardoza, który naucza:

"The gun is good. The penis is evil. The penis shoots seeds, and makes new life to poison the Earth with a plague of men, as once it was, but the gun shoots death, and purifies the Earth of the filth of brutals. Go forth ... and kill!"

Wokół "Zardoza", podobnie jak w przypadku innych "Enjoyably Bad Movies" wykształciła się grupa fanowska, która traktuje film jako kultowy. Mnie dzieło to zaskoczyło ogromnie, nie tylko z powodu samego wizerunku Seana Connery'ego, ale również poprzez drugoplanową postać graną przez wspaniałą aktorkę, Charlotte Rampling. Warto również zaznaczyć, że poprzednim filmem reżysera, Johna Boormana, było bardzo dobre "Deliverance" (1972).


"Zardoz" jest filmem szokującym i konfundującym. Podczas oglądania rozglądamy się bezradnie wokół siebie poszukując elementu, który nadałby temu absurdalnemu spektaklowi odrobinę sensu. Niestety, widz sam musi wybrać swoją własną strategię odbiorczą, ja osobiście polecam opętańcze wybuchy śmiechu.

sobota, 9 listopada 2013

"Thor: Mroczny świat" / "Thor: The Dark World"

"Thor" był najsłabszym ogniwem filmowej rodziny Marvela. O ile bycie sztywnym blond mięśniakiem nie stanowiłoby problemu samo w sobie, o tyle Thor był również nordyckim bogiem, co znacznie utrudniało stworzenie względnie wiarygodnego i logicznego ciągu filmowej fabuły. Za pierwszym razem się nie udało.

Jednakże za drugi razem twórcy przypomnieli sobie, że już od czasów wczesnych filmów ze Schwarzeneggerem wiadomo, że nawet twardziele muszą mieć poczucie humoru. Dlatego też Thor z sequela jest bardziej "wyluzowany", tu i ówdzie rzuci siermiężnym żartem, a w wolnych chwilach będzie wpatrywał się w gwiazdy szukając maślanym wzrokiem swojej ziemskiej ukochanej.


Wszystko to jednak zabiegi jałowe i bezsensowne, gdyż po raz drugi filmowym światem Thora, zarówno pod względem aktorskim i jak i charakterologicznym, rządzi Loki. Grający go Tom Hiddleston, wykorzystując swoją angielską klasę i charyzmę, tworzy postać czarującego cwaniaka, który od zawsze kradnie sympatię publiczności.



Pomimo że film zapełniają biomechaniczne statki kosmiczne w kształcie fallusów, a główny antagonista jest kompletnie pozbawionym wyrazu bucem o bladej twarzy,"Thor: Mroczny świat" to najczystsza i najprzyjemniejsza z rozrywek oferowanym nam obecnie przez wszechwładny Hollywood.

Liczne gagi rozbawiają do rozpuku, niezłe 3D zasnuwa mgłą i rzuca piaskiem i samochodami w oczy, a niektóre sekwencje będą próbowały wycisnąć z oczu drobną łzę. "Thor: Mroczny świat" to creme de la creme mainstreamowego amerykańskiego przemysłu rozrywkowego.



Z sali projekcyjnej wybiegłam w podskokach, radując się wspaniałą zapowiedzią kolejnego filmu Marvela - "Guardians of the Galaxy". Oczywiście, ponieważ ze spoilerowaniem należy walczyć, żadnej tajemnicy wam nie zdradzę, zaznaczam jednak - nie wychodźcie z kina zbyt szybko!

wtorek, 5 listopada 2013

"Ida"

Niezaprzeczalne jest istnienie we współczesnym polskim kinie nurtu rozliczeniowego. Jednakże często filmy tego rodzaju oddziałują na nas przede wszystkim estetyką szoku. "Pokłosie" ze swoim niezwykle drastycznym zakończeniem, "Róża" emanująca cielesnym cierpieniem  czy najbardziej zachowawcze w tej grupie "W ciemności". Twórcy szukają własnych ścieżek, nie chcą iść już przetartymi szlakami. Dlatego też mało kto nawiązuje do tradycji ściszonej, bardziej wyważonej i pełnej interesujących zabiegów formalnych jaką była Szkoła Polska. Jak do tej pory. 

Filmy takie jak "Nikt nie woła" czy "Matka Joanna od Aniołów" zyskały swojego godnego kontynuatora - "Idę".


W "Idzie" nikt nie krzyczy, nie rozdziera ubrań i nie zalewa się łzami, wszechobecny jest natomiast szept i oszczędność gestu. Tytułowa bohaterka jest młodą dziewczyną od dzieciństwa mieszkającą w zakonie. Naturalną kontynuacją podobnego losu są śluby zakonne i dalsze życie we wspólnocie. Jednakże zanim Ida dokona ostatecznego przekroczenia granicy pomiędzy nowicjatem a życiem konsekrowanym, Matka Przełożona karze jej odwiedzić jedyną żyjącą krewną - ciotkę Wandę, która nigdy nie interesowała się losami dziewczyny.
Ciotka (w tej roli zachwycająca Agata Kulesza) jest sędzią, reprezentantką komunistycznego reżimu, która w wolnym czasie nawiązuje niezobowiązujące stosunki z mężczyznami w kłębach papierosowego dymu i oparach wódki. Bez zbędnej kurtuazji informuje dziewczynę - Jesteś Żydówką. Wkrótce potem dziwna para jaką stanowi Wanda i Ida udaje się na poszukiwania rodzinnego grobu i odkrycia tajemnic lat wojny.


Niezwykle ciekawa jest strona plastyczna filmu - dominuje płaskość, dwuwymiarowość, oddalenie oraz dziwne kąty widzenia kamery, które zmuszają widza do przyjęcia niecodziennej perspektywy. Zyskujemy dzięki temu nie tylko dystans do bohaterów i opowiadanej historii, ale przede wszystkim zaczynamy patrzeć nieco inaczej na losy Idy, ze świadomością że oprócz sfery materialnej kryje się za nimi coś więcej. 



Ida grana jest przez naturszczyka, znalezioną w kawiarni przez twórców filmu Agatę Trzebuchowską. Dzięki temu jej postać jest pustą kartką, na której każdy z widzów może zapisać swoje odczucia i wzmocnić wrażenie identyfikacji z bohaterką. Trzebuchowska nie gra, ona jest Idą.

Przy wyjściu z kina, pewna wiekowa pani zwróciła się do mnie: "Ty jesteś młoda, nie rozumiesz, ale tak było." Wierzę Pani i choć nie roszczę sobie prawa do pełnego rozumienia czasów i realiów doceniam "Idę". I polecam.