niedziela, 30 lipca 2017

Transatlantyk Festival 2017

Urlopy mają to do siebie, że jakiekolwiek obowiązki, choćby te najmniejsze, skutecznie spychamy na "po urlopie". Złośliwi wytkną mi zapewne, że praca na etacie jest mi całkowicie opcja, tak więc koncepcja "urlopu" także powinna pozostać mi nieznana. Ale ponieważ moim zdaniem urlopować może każdy, sporą część czerwca i lipca udało mi się spędzić poza Krakowem na różnego rodzaju formach wypoczynku. Aha - spychanym obowiązkiem było oczywiście pisanie. Jeśli słyszelibyście gdzieś o konkursie na Najbardziej Niesystematycznego Blogera Roku, zgłaszajcie mnie śmiało. Wyjazdy zaczęłam od Łodzi (wcześniej był uroczy pobyt w podkieleckiej Sielpi, jednak ponieważ składał się głównie z pracy wychowawcy kolonijnego nie włączam go w poczet tegorocznych "urlopów"), gdzie po raz pierwszy wzięłam udział w Festiwalu "Transatlantyk".


To zaiste bardzo nietypowe wydarzenie. Z pompą, bogatym programem, sporą ilością imponujących eventów towarzyszących, jednak bez konkretnego pomysłu na swoją formułę. Wstyd się przyznać, ale przez długi czas nie wiedziałam nawet, że jest to festiwal skupiony na kinie. Do tej pory wydawało mi się, że jest to święto sztuk wszelakich i słyszałam jedynie o fenomenie kina łóżkowego. Pewnie nadal tkwiłabym w tym stanie nieświadomości, gdyby nie zaproszenie od innego łódzkiego wydarzenia filmowego, Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej "Kamera Akcja", który włączył mnie do jury konkursu Young Film Critics Award (dzięki, dzięki, dzięki!). To niezwykłe zadanie pozwoliło mi na zapoznanie się z częścią filmów z sekcji "Panorama", a następnie wybranie spośród nich laureata naszej drobnej nagrody, która ostatecznie powędrowała do solidnie zrealizowanego filmu o właścicielu krowiej farmy Cierpkie mleko. Dzięki organizatorom "Kamery Akcji" miałam także ogromną przyjemność uczestnictwa w dyskusji na temat współczesnej krytyki filmowej, podczas której dałam dowód swoim problemom tożsamościowym (publicznie przyznając się, że nie czuję się ani blogerem ani krytykiem filmowym) i dość stanowczo (jak na mnie) stwierdziłam, że "filmy to przede wszystkim rozrywka". To nieprawdopodobne, że po tylu latach jestem jeszcze w stanie samą siebie zaskoczyć.


Generalnie rzecz biorąc, z "Transatlaktyku" przywiozłam mieszane wrażenia. Podobał mi się zróżnicowany i bogaty program filmowy, zestawiający ze sobą skromne, niezależne filmy oraz wysokobudżetowe produkcje. Udało mi się zobaczyć m.in. przeszywające zimnem Wind River, nieco wtórne Tehran Taboo, szokujące i ohydne Skins oraz przerażająco nudne Żegnaj entuzjazmie. Kompletnie nie przypadło mi za to do gustu kino festiwalowe. Wybrano na nie położony nieopodal ulicy Piotrkowskiej multipleks Silver Screen (to one jeszcze istnieją?), w którym na wejściu witał widzów mocny zapach taniego sosu czosnkowego z pizzerii na parterze. By dostać się do sal kinowych, należało pokonać niekończące się ruchome schody, kilka pięter i grupy widzów czekających na regularne, repertuarowe seanse. Na próżno było szukać wolnych miejsc w malutkiej kawiarni w której rozchodziła się kojąca woń popcornu. 


Nie jestem chyba osamotniona w mojej pofestiwalowej konfuzji: ciekawie daje jej wyraz także Łukasz Najder w "Dwutygodniku". "Transatlantyk" potrzebuje jeszcze trochę czasu na znalezienie swojego własnego stylu i charakteru. Czy będzie przystępnym, pełnym energii wydarzeniem dla Łodzian i wszystkich zainteresowanych kinem? A może egzaltowanym, ekskluzywnym eventem, podczas którego emocje należy wyrażać oszczędnie i z wyrafinowaniem? Czas pokaże!

poniedziałek, 10 lipca 2017

"Okja"

Tegoroczny konkurs filmowy w Cannes zdominował swoisty spór o uniwersalia. O prestiżową Złotą Palmę ubiegały się nie tylko filmy, które prędzej czy później trafią na ekrany kin, lecz także produkcje sygnowane przez platformy streamingowe i dedykowane znacznie mniejszym wyświetlaczom. Narobiły sporo zamieszania, a głosy, co do tego czy mogą w ogóle brać udział w konkursie aż do teraz pozostają podzielone. Mimo że główna nagroda nie powędrowała do żadnego z nich, nie można zaprzeczyć, że otwarcie na nietradycyjne sposoby dystrybucji jest już koniecznością. Nie da się bowiem dłużej ignorować faktu, że także rozprowadzane w ten sposób produkcje coraz częściej są intrygującymi i oryginalnymi tytułami, zasługującymi na (choćby symboliczne) docenienie.


Od 28 czerwca na platformie Netflix dostępny jest jeden ze wspomnianych filmów. Okja Koreańczyka Bong Joon-ho opowiada dość przewidywalną, choć niewątpliwie utrzymaną w pomysłowym sztafażu historię Miji, dziewczynki, która zaprzyjaźnia się z jednym ze zwierząt hodowanych przez swoją rodzinę. Cóż z tego, że jest nim superświnia, stanowiąca skrzyżowanie hipopotama z krową oraz psem. Niestety, stworzenie to nie jest jedynie własnością rodziny Miji, lecz należy do gigantycznej korporacji planującej uczynić z niej swój czołowy produkt wędliniarski. Na domiar złego, tytułowa bohaterka jest nie tylko poczciwym towarzyszem gier i zabaw, lecz także inteligentnym stworzeniem nieustępującym w niczym owczarkowi niemieckiemu czy labradorowi. Jakże więc można przerobić ją na przepyszny kabanos?


Okji trudno dopisać jednoznaczną kategorię gatunkową. Jest to z resztą problem typowy dla filmów Bong Joon-ho, który potrafi w ramach jednego tytułu zmieszać ze sobą czarną komedię, film akcji, dramat rodzinny, monster movie, a całość doprawić subtelną nutką krytyki społecznej. Jak nauczył nas już choćby filmami The Host: Potwór (2006) czy Snowpiercer: Arka przyszłości (2013), koniecznie należy w jego produkcjach zwracać uwagę na szczegóły, bowiem to one czynią dzieła Koreańczyka niezwykłą mozaiką, wprowadzającą widza w przedziwny stan zawieszenia pomiędzy śmiechem, płaczem i przerażeniem. 


Do dziwacznego świata Bong Joon-ho idealne wpasowują się także aktorzy i to zarówno koreańscy, jak i zagraniczni. Cukierkowa Tilda Swinton oraz zmagający się z alkoholowym problemem i wysokimi skarpetami Jake Gylenhaal  przechodzą sami siebie parodiując, wyolbrzymiając oraz przejaskrawiając wszystkie swoje cechy.


Okja to woda na młyn ekologów i wegetarian, więc pewnie im spodoba się najbardziej. Mnie zdecydowanie przeszkadza nadmierna natarczywość ideowa, a nawiązania do obozów koncentracyjnych w finale to zdecydowanie za dużo. Obawiam się więc, że mimo usilnych starań reżysera, nadal będę jeść mięso.