niedziela, 27 października 2019

"Rok za rokiem" / "Years and Years" - recenzja serialu


Rok za rokiem to sześcioodcinkowa opowieść o przeciętnej brytyjskiej rodzinie, z perspektywy  której obserwujemy 15 lat przemian w Europie i na świecie. Serial startuje w 2019 roku, kiedy to na scenie politycznej pierwsze kroki stawia kontrowersyjna populistka Vivienne Rook (Emma Thompson). Jej drogę na szczyt rodzina Lyonsów obserwuje za pośrednictwem wieców, telewizyjnych raportów i wystąpień w social mediach – podobnie z resztą jak wiele innych przemian w swojej społeczno-politycznej rzeczywistości. 


Eufemistycznie mówiąc, nie idą one w dobrą stronę. Wolność jest stopniowo ograniczana, do głosu dochodzą skrajnie konserwatywne, ksenofobiczne środowiska, a rozwijająca się technologia służy coraz większej inwigilacji i zniewoleniu. Rok za rokiem działa jednak niezwykle subtelnie i znakomicie oddaje na ekranie sposób, w jaki zwykli ludzie doświadczają politycznych przemian. Początkowo je ignorują, uznając za część odwiecznego medialnego szumu, lecz z czasem na własnej skórze doświadczają ich konsekwencji. 


Należy zaznaczyć, że Rok za rokiem nie idzie w swoim czarnowidztwie śladami Czarnego lustra , a technologia ma tu zupełnie inną funkcję. Nigdy nie urasta do rangi głównego tematu, lecz jest raczej wypadkową ogółu zmian, elementem przedstawionej rzeczywistości, który nie zmienia diametralnie tego, jak wyglądają brytyjskie ulice czy domowe pomieszczenia. Latające samochody, teleporty i ruchome chodniki pozostają fantazją zarezerwowaną dla science-fiction. 


Nie chcę zdradzić za dużo – siłą Rok za rokiem jest to, jak wielkie konsekwencje mogą mieć pozornie nic nie znaczące, odległe od nas wydarzenia, decyzje polityków czy nowe, napisane skomplikowanym językiem prawniczym ustawy. Jak dalece o naszym życiu decydują sprawy, które dla świętego spokoju ignorujemy. Rok za rokiempowstałe w pełnej niepewności epoce przedłużającego się Brexitu i rosnących w siłę europejskich populizmów, snuje przerażającą wizję naszej przyszłości, która straszy nie tylko w Halloween.


U mnie 8/10.

piątek, 4 października 2019

"Ad Astra" - recenzja filmu

Wielki Clifford McBride (Tommy Lee Jones) nawet wiele lat po tajemniczym zaginięciu ma wpływ na życie swojego syna Roya (Brad Pitt). Jako bohater narodowy, niestrudzony odkrywca, który w poszukiwaniu życia pozaziemskiego dotarł na skraj znanego nam wszechświata, stanowił inspirację dla wpatrzonego weń potomka i skłonił go do zostania astronautą. Jednakże jako nieobecny ojciec, zainteresowany wyłącznie kosmiczną karierą, doprowadził do ruiny swoją rodzinę i stał się bolesną raną w życiorysie Roya.


Słynny rodzic, mimo dekad jakie upłynęły od jego zniknięcia, nigdy nie stał się dla mężczyzny zamkniętym rozdziałem. Nieustannie powraca, chociażby w irytujących pytaniach zadawanych przez ciekawskich: "To ty jesteś synem tego wielkiego Clifforda McBride'a?". Roy nauczył się radzić sobie z problematyczną spuścizną ojca. Mimo buzujących pod powierzchnią emocji, przybrał maskę zimnego profesjonalisty, skupionego wyłącznie na realizacji powierzonego mu zadania. Budowana pieczołowicie przez wiele lat fasada zaczyna się jednak sypać, gdy Roy otrzymuje niepokojącą informację, że jego ojciec żyje. 


W przeważającej części powolna i refleksyjna, Ad Astra zawiera szereg sekwencji pełnych akcji i napięcia, które wytrącają widza z wygodnego kosmicznego transu. Film Graya, choć skoncentrowany przede wszystkim na relacjach syna z ojcem, zawiera także intrygującą wizję niedalekiej przyszłości. Szczególnie fascynujący jest filmowy kosmiczny podbój, który miast stać się rozwiązaniem wszystkich problemów ludzkości, jest tylko ich przedłużeniem, przeniesieniem na nowy, pozaziemski poziom. Konflikty wywołane niedoborami zasobów naturalnych, dotychczas rozgrywające się w rejonie koła podbiegunowego, rozszerzyły się także na pełen ukrytych bogactw Księżyc, który przeobraził się w prawdziwą strefę wojny.


Ad Astra to balansujący na granicy pretensjonalności portret odysei syna ku ojcu, będącej (co nie jest zapewne dla nikogo zaskoczeniem) przede wszystkim jego podróżą wewnętrzną. Opatrzona komentarzami samego bohatera, jego przemyśleniami i przebłyskami z przeszłości wyprawa, nigdy nie przekracza jednak cienkiej czerwonej linii. Broni się nawet wtedy, gdy z ekranu padają banały i wyświechtane frazesy. Największą zasługę ma w tym Brad Pitt, odtwórca roli Roya, który w Ad Astrze tworzy jedną z najsubtelniejszych i najbardziej przejmujących kreacji w swojej karierze. Nie odstępująca go ani na krok kamera bezlitośnie podkreśla każdy, nawet najmniejszy grymas pojawiający się na jego wciąż nieziemsko przystojnej, choć pooranej zmarszczkami twarzy. Pojedyncza łza, spływająca po policzku wpatrzonego w niebo aktora to widok o niebo bardziej poruszający niż wszystkie obrazy kosmosu razem wzięte. 


Jak dla mnie: 7,5/10