piątek, 4 października 2019

"Ad Astra" - recenzja filmu

Wielki Clifford McBride (Tommy Lee Jones) nawet wiele lat po tajemniczym zaginięciu ma wpływ na życie swojego syna Roya (Brad Pitt). Jako bohater narodowy, niestrudzony odkrywca, który w poszukiwaniu życia pozaziemskiego dotarł na skraj znanego nam wszechświata, stanowił inspirację dla wpatrzonego weń potomka i skłonił go do zostania astronautą. Jednakże jako nieobecny ojciec, zainteresowany wyłącznie kosmiczną karierą, doprowadził do ruiny swoją rodzinę i stał się bolesną raną w życiorysie Roya.


Słynny rodzic, mimo dekad jakie upłynęły od jego zniknięcia, nigdy nie stał się dla mężczyzny zamkniętym rozdziałem. Nieustannie powraca, chociażby w irytujących pytaniach zadawanych przez ciekawskich: "To ty jesteś synem tego wielkiego Clifforda McBride'a?". Roy nauczył się radzić sobie z problematyczną spuścizną ojca. Mimo buzujących pod powierzchnią emocji, przybrał maskę zimnego profesjonalisty, skupionego wyłącznie na realizacji powierzonego mu zadania. Budowana pieczołowicie przez wiele lat fasada zaczyna się jednak sypać, gdy Roy otrzymuje niepokojącą informację, że jego ojciec żyje. 


W przeważającej części powolna i refleksyjna, Ad Astra zawiera szereg sekwencji pełnych akcji i napięcia, które wytrącają widza z wygodnego kosmicznego transu. Film Graya, choć skoncentrowany przede wszystkim na relacjach syna z ojcem, zawiera także intrygującą wizję niedalekiej przyszłości. Szczególnie fascynujący jest filmowy kosmiczny podbój, który miast stać się rozwiązaniem wszystkich problemów ludzkości, jest tylko ich przedłużeniem, przeniesieniem na nowy, pozaziemski poziom. Konflikty wywołane niedoborami zasobów naturalnych, dotychczas rozgrywające się w rejonie koła podbiegunowego, rozszerzyły się także na pełen ukrytych bogactw Księżyc, który przeobraził się w prawdziwą strefę wojny.


Ad Astra to balansujący na granicy pretensjonalności portret odysei syna ku ojcu, będącej (co nie jest zapewne dla nikogo zaskoczeniem) przede wszystkim jego podróżą wewnętrzną. Opatrzona komentarzami samego bohatera, jego przemyśleniami i przebłyskami z przeszłości wyprawa, nigdy nie przekracza jednak cienkiej czerwonej linii. Broni się nawet wtedy, gdy z ekranu padają banały i wyświechtane frazesy. Największą zasługę ma w tym Brad Pitt, odtwórca roli Roya, który w Ad Astrze tworzy jedną z najsubtelniejszych i najbardziej przejmujących kreacji w swojej karierze. Nie odstępująca go ani na krok kamera bezlitośnie podkreśla każdy, nawet najmniejszy grymas pojawiający się na jego wciąż nieziemsko przystojnej, choć pooranej zmarszczkami twarzy. Pojedyncza łza, spływająca po policzku wpatrzonego w niebo aktora to widok o niebo bardziej poruszający niż wszystkie obrazy kosmosu razem wzięte. 


Jak dla mnie: 7,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz