niedziela, 10 lutego 2019

"Green Book" - recenzja filmu

Kinowa premiera Green Booka wypadła w Polsce w niedalekim sąsiedztwie ceremonii rozdania Oscarów (25.02) i nic w tym dziwnego. Najnowszy film specjalisty od głupkowatych komedii, Petera Farelly'ego (Głupi i głupszy, Sposób na blondynkę) to produkt skrojony idealnie pod oscarowe gusta. Ciepły, pozytywny i przyjemny, przywracający wiarę w przyjaźń oraz możliwość międzyludzkiego porozumienia. Idealna propozycja na poprawę nastroju czy urokliwy filmowy wieczór w gronie najbliższych. 


Green Book to film drogi, opierający się przede wszystkim na diametralnych różnicach pomiędzy głównymi bohaterami. Tony (Viggo Mortensen), drobny cwaniaczek o mało wyrafinowanych manierach i nieposkromionym apetycie zwykle pracujący jako wykidajło w nowojorskich nocnych lokalach szuka tymczasowego zajęcia na czas remontu klubu "Copacabana". W charakterze kierowcy zatrudnia go elegancki wirtuoz fortepianu, Don Shirley (Mahershala Ali), planujący dwumiesięczną trasę koncertową po południowych stanach USA. Szybko okazuje się, że czarnoskóry muzyk potrzebuje Tony'ego nie tylko do prowadzenia samochodu, lecz także w charakterze ochroniarza, który pomoże mu bezpiecznie przemierzyć słynące z dyskryminacji rasowej Południe. 


Wysoki - niski, chudy - gruby, biedny - bogaty. Kontrasty od zawsze stanowiły istotę filmowych komedii i nie inaczej jest w przypadku Green Booka. Mieszkający na Bronxie Tony, nieustannie otoczony wianuszkiem bliższych i dalszych włoskich krewnych, odkłada każdy grosz by zapłacić za wynajmowane mieszkanie i kupić odpowiednią ilość makaronu. Tymczasem zajmujący obszerny apartament w pobliżu Carnegie Hall Don Shirley, ma skłonność do luksusu, dekoruje swoje włości złotem i drogimi tkaninami, a sam najchętniej przyjmuje gości siedząc na bogato zdobionym tronie. Różnice między bohaterami dotyczą także ich obycia w świecie, edukacji, sposobu mówienia i zachowania. 


Zdobywca Oscara Mahershala Ali świetnie zdaje sobie sprawę z opisanych kontrastów. Jako Don Shirley stanowi esencję wyrafinowania i elegancji. Nosi głowę wysoko, ma świadomość własnego geniuszu, choć równocześnie żyje w bańce, odseparowany od prawdziwego świata. Ali po raz kolejny tworzy rolę, która zachwyca detalami, drobnymi grymasami wplatanymi pomiędzy strony scenariusza. Nieco gorzej sytuacja wygląda w przypadku Viggo Mortensena, który portretując Tony'ego balansuje na cienkiej granicy pomiędzy dokładnością a karykaturą. Jego bohater jest aż nazbyt włoski i nieustannie przypomina nam o swoim południowym pochodzeniu poprzez nieszczególnie udany akcent oraz manieryczny sposób mówienia. 


Ciepła i pokrzepiająca historia opowiedziana w Green Booku wlewa nadzieję w widzowskie serca, wyciska łzy i zostawia z przekonaniem, że świat wcale nie jest taki zły. A przynajmniej jego północna część, bo zdaniem twórców filmu południowe stany w latach 60. to kraina układów, nieuzasadnionej agresji i dwulicowości. Dopiero przekroczenie linii Masona-Dixona (umownej granicy kulturowej pomiędzy Północą a Południem) gwarantuje bezpieczeństwo, sprawiedliwe traktowanie ze strony służb porządkowych oraz szacunek niezależny od koloru skóry czy zasobności portfela. 


Wyidealizowana wizja amerykańskiej Północy nie jest jednak tym, co w Green Booku przeszkadza mi najbardziej. Film Farelly'ego to dzieło bardzo lekkostrawne, rodzaj wzajemnego poklepywania się po plecach i zapewniania: teraz jest już lepiej. To historia pokrzepiająca, ale zdecydowanie nie będąca istotnym głosem w nadal istotnych kwestiach rasowych. Ten "rasizm dla początkujących" jest właściwym punktem wyjścia do dalszego zgłębiania naczelnych amerykańskich problemów, ale jako pojedyncze dzieło nie prowokuje do refleksji. Poczucie dziejowej niesprawiedliwości ulatuje równie szybko, co przyjemne ciepło i satysfakcja. O Green Booku niestety bardzo łatwo zapomnieć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz