sobota, 24 czerwca 2017

"Transformers: Ostatni Rycerz" / "Transformers: The Last Knight"

Z tego co widziałam, wielu polskich recenzentów zrezygnowało z zajmowania się najnowszą odsłoną serii o transformujących przybyszach z kosmosu i mówiąc szczerze, wcale im się nie dziwie. Pisanie o filmie Transformers: Ostatni Rycerz to zadanie niemal niewykonalne, bo wymaga nadania temu bałaganowi spójnej narracji, a tego zrobić się po prostu nie da. Pozwolę więc sobie obrać inną strategię: popłynę z nurtem tego bayowskiego strumienia świadomości, choć za pewne nigdzie nie dopłynę, a po drodze zginę w jednym z niezliczonych wybuchów. 


W Transformers: Ostatni Rycerz dzieją się rzeczy niesamowite. Otóż ta powstała na podstawie zabawek Hasbro seria filmowa, której piątą odsłonę właśnie możemy podziwiać na polskich ekranach, przerabia tandetne kawałki plastiku nie tylko w gigantyczne superprodukcje, ale przede wszystkim w dziwaczne uniwersum. Świat ten trzyma się kupy na tej samej zasadzie co przeciętna teoria spiskowa: łączy ze sobą rozsiane po różnych częściach świata i epokach wydarzenia, a następnie skleja je ze sobą używając jako spoiwa tajnych bractw na wzór Iluminatów oraz skomplikowanych relacji rodzinnych rodem z Kodu Da Vinci. Nie wierzycie? Pozwólcie więc, że przywołam początek filmu. 


W piątym wieku angielscy rycerze pod wodzą króla Artura toczą walki z barbarzyńcami i niestety wszystko wskazuje na to, że zmagania zakończą się porażką dzielnych Brytów. Na całe szczęście, mają oni w zanadrzu tajną broń: władającego potężną magią czarnoksiężnika Merlina (to wcale nie jest fabuła filmu Król Artur: legenda miecza, który także gości obecnie na ekranach kin). Legendarny mag (świetny Stanley Tucci) to przede wszystkim pijak i mitoman, ale żyjący w komitywie z ukrywającymi się w starym statku kosmicznym mechanicznymi rycerzami, którzy poproszeni o pomoc zamieniają się w trzygłowego smoka i zmiatają najeźdźców z powierzchni ziemi. Wystarczy? 


Później jest jeszcze ciekawiej. W grę wchodzi bowiem bractwo, którego tajemnic strzeże ujmujący Anthony Hopkins oraz jego mechaniczny lokaj o głosie Carsona z Downton Abbey, pewna atrakcyjna pani profesor z Oxfordu (filmowana tak, by w kadrze zawsze znalazł się jej głęboki dekolt) oraz niezłomny Cade Yeager grany przez mojego ulubionego everymana, Marka Wahlberga. Ciekawe, że na dalszy plan schodzą same tytułowe Transformery. Znane z poprzednich filmów mechaniczne postaci pojawiają się rzadko, wygłaszają gimnazjalne onelinery i szybko ustępują pola ludzkim bohaterom. 


Film Transformers: Ostatni Rycerz nie jest całkowicie pozbawiony zalet: zdecydowanie największą jest świetnie bawiący się Anthony Hopkins, który przewrotnie wychodzi z narzuconej mu chociażby w Westworld roli mędrca. Jednak najnowszy film Michaela Baya to nadal przede wszystkim grubymi nićmi szyta mozaika wybuchów, epickiego slow motion, papierowych postaci i elementów pretekstowej fabuły. Na dodatek stanowczo za długa, bo Transformers: Ostatni Rycerz trwa aż 148 minut, a jego ostatni akt jest rozciągniętą do granic możliwości feerią efektów specjalnych, które niezależnie od swojej jakości, szybko się nudzą. To zdecydowanie nie są najpiękniejsze fajerwerki ever. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz