poniedziałek, 14 stycznia 2013

Ciekawy przypadek „Boleya” i transkontynentalnego autobusu


Mieliśmy swojego człowieka w Hollywood przed Romanem Polańskim. Nazywał się Ryszard Bolesławski i mało kto wie, że tak naprawdę był Polakiem. Współpracownicy nazywali go „Boley” z powodu skomplikowanego nazwiska, które na dodatek nie było prawdziwe. Ryszard przyjął je, na miejsce swojego rodzinnego – Skrzednicki, aby upodobnić się do swojego mistrza – Konstantego Stanisławskiego, wybitnego reformatora teatru.



            Nie chcę jednak opowiadać o fascynującym życiu Bolesławskiego. O narodzinach  Dębowej Górze pod Płockiem, pracy w MChAT-cie, współpracy ze Stanisławskim, nakręceniu filmu w Polsce („Cud nad Wisłą” 1921) ani o założeniu American Laboratory Theatre, w którym kształcił się na przykład Lee Strasberg. Nie chcę również rozpisywać się nad faktem, że Bolesławski, w latach 30. należał do czołówki Hollywoodzkich reżyserów filmowych. Chcę opowiedzieć o pewnej drobnej historii z roku 1934, która pokazuje jak ironiczny i pechowy potrafi być los człowieka.

            W pierwszej połowie lat 30 panowała przedziwna moda, na tworzenie filmów rozgrywających się w najróżniejszych środkach lokomocji. Po statku („Transatlantyk”) i lokomotywie („Union Depot”), krytycy filmowi żartowali, że fabuły „City Hospital”, „Country Club” oraz „Airport” dojrzewają już w wyobraźniach scenarzystów.

Modzie tej postanowił podporządkować się również Bolesławski. Był dopiero na początku swojej filmowej kariery, jednakże już był zauważany i znany jako obiecujący reżyser.  Film nosił tytuł „Fugitive Lovers” i miał premierę 12 stycznia 1934 roku. W głównych rolach: Marge Evans oraz Robert Montgomery. A film opowiadał o jednym kursie transkontynentalnego autobusu (autentycznej i nadal działającej) linii Greyhound. Brzmi znajomo?


Bolesławski, choć pracował w ramach wielkiej wytwórni (MGM), przekonał jej władze do pewnych nowatorskich rozwiązań. Sceny plenerowe miały być kręcone w warunkach naturalnych. Zgodzono się ostatecznie na kalifornijską miejscowość Huntington Park, położoną o godzinę drogi od studia. Swój filmowy autobus reżyser zapełnił galerią dziwaków – zwariowaną starszą panią, bezrobotnym konikiem czy głuchoniemym wędrowcem, który w rzeczywistości był kolegą Bolesławskiego z MChaTu, Akimem Tamirowem, który kompletnie nie potrafił mówić po angielsku i dlatego został obsadzony w roli głuchoniemego.


Nie tylko zdjęcia były nowatorskie. Przyjrzyjmy się kampanii reklamowej, która w niczym nie ustępuje kampaniom z czasów nam współczesnych! „Daily Mirror” codziennie publikował fikcyjny list gończy za bohaterami filmu. Natomiast po mieście (NY) podróżowało dwoje młodych aktorów, ucharakteryzowanych na bohaterów filmu. Zadaniem detektywów-amatorów było wyśledzenie pary i uzyskanie od nich specjalnego zaświadczenia. Każdego dnia, pięć pierwszych osób otrzymywało nagrodę pieniężną w wysokości 20$. Dodatkowo firma Greyhound (bezpłatnie!) udostępniła 12 autobusów, które krążyły z reklamami filmu po mieście.

Film odniósł sukces frekwencyjny, nie zdobył jednak żadnego Oscara. Laury Akademii w tym roku zgarnął inny film. Inny film „autobusowy” – „Ich noce” („It Happened One Night”). Co więcej, scenariusz „Ich nocy” był własnością MGMu, ale sprzedali go Columbii, gdyż woleli realizować „Fugitive Lovers”. MGM wypożyczyło również Clarka Gable – nie potrzebowali go, gdyż Robert Montgomery był wtedy bardziej sławny.

Dodatkowo, w 1934 roku zmieniły się zasady przyznawania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. „Fugitive Lovers” wprowadzony został na ekrany pół roku przez „Ich nocami” i był słabiej pamiętany przez jurorów.

„Ich noce” otrzymały Oscary w pięciu najważniejszych kategoriach:

·         Najlepszy film
·         Najlepszy reżyser (Frank Capra)
·         Najlepszy aktor (Clark Gable)
·         Najlepsza aktorka (Claudette Colbert)
·         Najlepszy scenariusz (Robert Riskin)

i stał się lekturą obowiązkową, dla wszystkich wielbicieli amerykańskiego kina. Natomiast „Fugitive Lovers” jest filmem zapomnianym i praktycznie niedostępnym.

Prawdziwa ironia losu.

2 komentarze:

  1. Jak tak mówimy o ironiach losu... Critics Choice, Złote Globy - za każdym razem najwięcej nominacji "Lincoln", a wygrywa "Operacja Argo". Myślisz, że z BAFTĄ i Oscarami będzie to samo?

    OdpowiedzUsuń
  2. Oscary są kompletnie nieprzewidywalne, a "Lincoln", jak słyszałam, jest okropnie nudny! Więc, wiele nie wniosę do dyskusji, ale zgodnie z prawdą stwierdzę, że pożyjemy - zobaczymy :)

    OdpowiedzUsuń