wtorek, 1 maja 2012

"5 dni wojny"


Gruzja to kraj bardzo europejski pod względem historii, kultury i zabytków. Również w kwestiach politycznych, Gruzini, wraz z swoim prezydentem Michaiłem Saakashwilim chcieli się w nierozerwalny sposób połączyć z Europą i zachodnią hemisferą. Zostać członkiem NATO, tym samym wyrywając się z rosyjskiej strefy wpływów. Wszystko zmieniło się w 2008 roku.

Słyszałam kiedyś o nieformalnej wypowiedzi jednego z przedstawicieli NATO, który twierdził, że już włączenie Polski do tej struktury to czyste szaleństwo. Te słowa znalazły swoje potwierdzenie podczas 5 dni w roku 2008.

Żadne NATO, żadna tarcza antyrakietowa (tak, właśnie z tego powodu zakończyły się starania o rozmieszczenie rakiet). Rosja nadal myśli o sobie w kategoriach Związku Radzieckiego, a sytuacja na granicy z Gruzją, pełna wzajemnych prowokacji i aktów przemocy była znakomitą okazją do przypomnienia o swoim istnieniu. Wojna w Gruzji w roku 2008 była dla Rosji „małą wspaniałą wojenką”. Pokazali swoją potęgę, zaznaczyli swoją strefę wpływów, podnieśli morale w kraju i wzmocnili pozycję prezydenta Putina, który ciągłe uważa rozpad Związku Radzieckiego za największą geopolityczną tragedię XX wieku.

Ta wojna trwała tylko 5 dni. A może aż 5 dni? Zwykłe europejskie państwo zostało zaatakowane, rosyjskie wojska w ciągu 5 dni podeszły pod samą stolicę kraju, a zachód praktycznie nie zareagował (również dlatego, że zajęty był Igrzyskami Olimpijskimi). Gdzie byli Amerykanie? (No dobra, wiadomo gdzie byli…) Gdzie była Europa? Czy aż tak bardzo jesteśmy zależni od rosyjskich surowców, że nie możemy sprzeciwiać się jej planom? Czy Rosja jest aż tak potężna? Ta wojna daje do myślenia.

A na ekrany film wszedł właśnie zaskakująco dobry film „5 dni wojny”. Przemyślany scenariusz i dobre zdjęcia, a także całkiem niezłe oddanie prawdy historycznej czynią ten film lekturą obowiązkową dla zainteresowanych najnowszą historią. Choć niektórym irytujące mogą się wydać zbyt nachalne i proste tłumaczenia wojennej zawieruchy,  to jednak właśnie dzięki nim film staje się dobrym źródłem informacji. Dużym plusem jest próba sprawiedliwego potraktowania obu walczących stron, choć daleko im do filmowego ideału z 1966 roku „Bitwa o Algier”. Po obu stronach są dobrzy i źli, a całość sytuacji nie jest jednoznacznie czarno-biała.

Minusy filmu? Zbytnia naiwność, miejscami aktorstwo tak sztuczne, że nawet przymiotnik „drewniany” wydaje się być zbyt łagodny. Ale mimo to warto. Oglądnijcie.

(Jako że w Polsce każdy, łącznie z taksówkarzem, panią z kiosku i świrem z MPK, zna się na polityce i chętnie o niej dywaguje, również ja skusiłam się na taką aktywność. Ale to pierwszy i ostatni raz, obiecuję.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz