czwartek, 17 maja 2012

"Mroczne cienie"

Choć Tim Burton nadal pozostaje wierny wypracowanej przez siebie stylistyce to niestety, tym razem przesadził i przekroczył subtelne ramy filmowego pastiszu.
Nagromadzenie elementów intertekstualnych ( i na poły żartobliwych mrugnięć okiem do widza) przekroczyło wszelkie normy. Chociaż należy przyznać, że niektóre z nich są niezwykle pomysłowe - jak choćby epizodyczna rola Christophera Lee (i chyba zamierzone podobieństwo finału do filmu "Ze śmiercią jej do twarzy"). Film nie jest już oryginalną mieszaniną śmieszności i ekscentryczności. Jest przedziwną hybrydą, podczas której stale zadajemy sobie pytanie: "Co ja oglądam?" (względnie "Co ja pacze?").  Nie wiadomo: śmiać się, oburzać czy może płakać?

Dystans do filmów grozy oraz popularnych obecnie nastoletnich fantastycznych romansów (tak, chodzi o "Zmierzch") jest całkowicie zrozumiała. Ale niestety wersja zaprezentowana przez Tima Burtona zdecydowanie mi nie odpowiada.
Jedynymi stuprocentowo pozytywnymi akcentami w tym całym dziwactwie są rolę Johnny'ego Deppa oraz Evy Green. Z wielką nonszalancją, dystansem i finezją wcielają się w ciekawie skonstruowane postacie. No i Alice Cooper - gratka dla melomanów.

"Mroczne cienie" nie są kolejnym, nowym i ciekawym rozdziałem historii filmu wampirycznego. Wolę naszą rodzimą "Kołysankę".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz