niedziela, 30 października 2011

"Jane Eyre"

Ciemniej i poważniej niż u Jane Austin. Wspaniałe posępne dwory i celtyckie krzyże, szaroburość, a nawet wyjątkowo nietwarzowe fryzury tworzą historię oszczędnego angielskiego romansu - spełnienia marzeń kobiet o romantycznej miłości. Mężczyzna z tajemnicą, w tym przypadku przerażającą i determinującą przyszłość, w wykonaniu Michaela Fassbendera jest kimś na kształt pana Darcy, tyle że ze szczyptą frenezji i gotyku. I Jamie Bell, który przebył daleką drogę od czasów baletowych pląsów. Zbytnie (i całkowicie nieprofesjonalne) zaangażowanie emocjonalne w historię, może spowodować utonięcie we łzach, choć po samej Jane (Mia Wasikowska) nie widać wielokrotnie wspominanej w filmie pasji życia. Szacunek dla samego siebie w kapitalizmie i postmodernizmie staje się nieco anachroniczny. Ale nadal poruszają nas historie o miłości, w których purytański anglikanizm stara się wygasić wielką namiętność.

Recenzja śmierdząca Harlequinem. Ale i tak polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz