czwartek, 25 kwietnia 2019

"Avengers: Koniec gry" / "Avengers: Endgame" - recenzja filmu

Monumentalna saga, której rozwój mogliśmy obserwować przez ostatnią dekadę, doczekała się godnego zwieńczenia. Pełen rozmachu i epickości film Avengers: Koniec gry znajduje doskonały sposób na pożegnanie ze znanymi i lubianymi bohaterami, do których nieustającej obecności w popkulturze zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Nostalgicznie cofając się w przeszłość i czerpiąc całymi garściami z dotychczasowych produkcji mieszczących się w ramach Marvel Cinematic Universe (MCU), film Avengers: Koniec gry opowiada starą jak kino superbohaterskie historię o ratowaniu świata. Robi to jednak z niespotykanym dotąd rozmachem i zaangażowaniem, wyraźnie przejęty powierzonym mu karkołomnym zadaniem podsumowania dotychczasowych, niezliczonych wątków. Każdy, kto przewinął się przez MCU otrzyma tu swój (choćby króciutki) moment. Być może nie znajdzie się dla niego miejsce w scenariuszu, niewykluczone, że jego rola ograniczy się do jednej błyskotliwej odzywki lub chwilowej obecności w kadrze w pełnej godności pozie. Ale miejsce znajdzie się na pewno. 


Kto po Kapitan Marvel spodziewał się, że rzutka Carol Denvers zadziała w Avengers: Koniec gry na zasadzie deus ex machina i samodzielnie przeważy szalę na korzyść ziemskich superbohaterów, miło się rozczaruje. Ewentualny sukces będzie wymagał współpracy wszystkich: dotychczasowych wrogów i przyjaciół, wielkich gwiazd i postaci epizodycznych. Bo tylko ich wzajemna zgoda może naprawić wyrządzone przez Thanosa krzywdy. Jednak osiągnięcie jej nie będzie łatwe, bo przeszłe konflikty z Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów wcale nie zostały zapomniane i nadal mocno wpływają na wzajemne relacje herosów. 


Avengers: Koniec gry trwa ponad trzy godziny i jest to czas wypełniony aż po brzegi. Nie oznacza to na szczęście, że akcja pędzi na łeb na szyję i zalewa nas nieokiełznany potop wizualnego nadmiaru. Znalazły się tu sekwencje zdecydowanie wolniejsze, zapewniające oddech i sprawnie uzupełniające ewentualne fabularne braki czy tłumaczące pozorne nieścisłości. To momenty bardzo potrzebne, również dlatego, że także w fabule nowych Avengersów mamy do czynienia ze sporym przeskokiem czasowym, który wprowadza niemałe zamieszanie. W ciągu tej pięcioletniej elipsy wiele się zmienia: załamani, podzieleni bohaterowie usuwają się w cień i choć niektórzy nadal próbują chronić świat oraz pomagać pozostawionym, to większość zajmuje się własnymi sprawami. 


Avengers: Koniec gry pierwsze skrzypce grają zdecydowanie Iron Man i Kapitan Ameryka, od zawsze reprezentujący różne postawy wobec świata i zupełnie odmienne wizje globalnego bezpieczeństwa. Świadomi zbliżającego się końca kontraktów, Robert Downey Jr. i Chris Evans dają z siebie wszystko: są autoironiczni, zdystansowani, ale kiedy trzeba, scalają się w jedno z graną postacią i bez zająknięcia wygłaszają emocjonujące monologi. Dzielnie wtórują im pozostali aktorzy, przede wszystkim wcielający się w załamanego Thora Chris Hemsworth czy Paul Rudd jako Ant-Man, szukający dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. 


Pierwszy film MCU, Iron Man, wkroczył niepewnie na ekrany w 2008 roku. Przez dziesięć kolejnych lat, Marvel skrupulatnie budował swoją pozycję, by ostatecznie stać się wszechpotężnym władcą powszechnej wyobraźni i stworzyć przebogatą galerię rozpoznawalnych postaci o wielkim potencjalne (także finansowym i marketingowym). Avengers: Koniec gry to rewelacyjne ukoronowanie działań rozrywkowego giganta, który dobitnie udowodnił, że współczesne kino, choć wspierane kosztownymi komputerowymi efektami specjalnymi, potrafi nadal fascynować, współtworzyć współczesną mitologię i jest pełne nieprzemijającej magii. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz