wtorek, 24 grudnia 2013

"Kamerdyner" / "The Butler"

W wakacje, będąc za Wielką Wodą, zupełnie zignorowałam premierę filmu "The Butler". Zrobiłam to z pełną świadomością, pewna, że zamiast walki czarnych o prawa obywatelskie wolę zobaczyć Brada Pitta ściganego przez zombie ("World War Z") oraz neurotyczną Cate Blanchett ("Blue Jasmine").
Jednakże moje rosnące zainteresowanie filmami o amerykańskiej historii (związane również z rozpaczliwym poszukiwaniem tematu pracy magisterskiej) przekonało mnie do zobaczenia "Kamerdynera". I źle zrobiłam.

"The Butler" to typowy przykład filmu historyczno-biograficznego, w którym wielkiej historii przyglądamy się niejako z boku i przy okazji. Głównym bohaterem uczyniono tu czarnoskórego kamerdynera, który po trudnym dzieciństwie i dzięki wytężonej pracy, otrzymuje posadę służącego w Białym Domu i podczas swojej wieloletniej pracy ma okazję usługiwać aż ośmiu prezydentom. Historia autentyczna i wzruszająca, ale jedynie w teorii.


Lee Daniels najlepiej czuje się opowiadając historię patologicznych rodzin, zboczeń i amerykańskiego rynsztoka co pokazał w "Precious" i "The Paperboy". W historii służącego z Białego Domu nie ma zbyt wiele takich motywów, co powoduje zagubienie reżysera. Miota się od wątku do wątku, nie mogąc zdecydować się na charakter swojej opowieści. Wszystko stara się spajać komentarz z off-u, niestety bardzo siermiężny i naiwny. Nawet genialny Forest Whitaker nie był w stanie uratować rozłażącej się fabuły.

Reżyser wyczyścił swój film całkowicie z kontrowersji, czyniąc go przez to bezbarwnym i mdłym jak rozgotowany ryż. "Kamerdyner" jest równie fascynujący jak książka do historii, czytana wieczorem przez sprawdzianem.  



Nie ma tu zbyt wiele wzruszenia, są za to kalki i patriotyczne slogany. Nawet ciekawa konfrontacja pozytywistycznej pracy u postaw reprezentowanej przez tytułowego bohatera i aktywnej, graniczącej z przemocą działalności syna, nie wychodzi ciekawie.

Ten film to przede wszystkim zmarnowany potencjał i brak umiejętności podejmowania decyzji. Zbyt wiele wątków i mikrohistorii rozmywa sens dzieła i nie pozwala mu odpowiednio wybrzmieć. Również panorama wielkich aktorskich sław prezentowanych w filmie nie pozwala na zachwyt ich maestrią, bo jakże inaczej nazwać choćby epizod Alana Rickmana w roli Ronalda Reagana.


Jednak najbardziej rażące zdaje się być zakończenie, które jednoznacznie wskazuje na powinowactwo z wyborczymi sloganami. Nie trudno domyśleć się jakiego kandydata promuje. Cóż, zdaje się być to rozpaczliwą próbą ratowania wizerunku po wielkim rozczarowaniu, jakim stała się prezydentura pierwszego czarnoskórego prezydenta USA.

Nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz