Zacznijmy relację z 9. edycji American Film Festival
konkretnie i pozytywnie.
Oto moje TOP 5
zobaczonych tam filmów (kolejność, jak zwykle, przypadkowa).
#1. Pierwszy
człowiek / First Man, reż. Damien Chazelle
Kosmiczny Ryan Gosling krąży już w kinach, ale chętnie
skorzystałam z możliwości nadrobienia go na Americanie. Wszyscy dobrze znamy
finał tej historii: Amerykanie lądują na księżycu, wygrywając tym samym
kosmiczny wyścig ze Związkiem Radzieckim. Znacznie mniej wiemy jednak o drodze,
jaka doprowadziła do realizacji celu. Damien Chazelle wprawnie, choć wyrywkowo,
przestawia potyczki NASA z kolejnymi problemami, koncentrując się przede
wszystkim na niepozornym Neilu Armstrongu, granym oszczędnie przez Ryana Goslinga.
To właśnie ten skromny, wycofany i niesamowicie pracowity inżynier marzący o
lataniu, ostatecznie stanie się tytułowym pierwszym człowiekiem, który postawi
stopę na powierzchni księżyca. Chazelle łączy zawodową karierę bohatera z jego
życiem rodzinnym, którym zarządza żona Janet. Grającej ją Claire Foy udało się
wyjść poza zwyczajowy schemat czekającej na nieobecnego męża żony i chwilami to
właściwie jej bohaterka, poruszająca się w wąskich ramach życia domowego,
wydaje się ciekawsza od eksplorującego kosmos męża. Prawdziwym zachwytem była
dla mnie końcowa sekwencja lądowania na księżycu, zrealizowana z taką
delikatnością i dokładnością, że wręcz można pokusić się o stwierdzenie, że
Chazelle dorównuje w umiejętności portretowania kosmosu mistrzowi Kubrickowi (i
nie, nie chodzi o rzekome wyreżyserowanie przez niego lądowania na księżycu,
tylko o 2001: Odyseję kosmiczną).
#2. Długa głupia podróż / The Long Dumb Road, reż. Hannah
Fidell
Tym filmem zaczęłam pobyt we Wrocławiu i
właściwie lepiej nie mogłam trafić, bowiem Długa głupia podróż jest przede wszystkim
prawdziwie zabawna. Nie ma szczególnych ambicji, nie prezentuje trudnych
problemów, ale daje tak bardzo potrzebne wytchnienie w potopie filmów o rozmaitych
jednostkowych i zbiorowych trudnościach. Opiera się też na wyjątkowo prostym
koncepcie: widz na własne oczy może obserwować docieranie (i ścieranie) się
dwóch, totalnie różnych postaci, które przez niefortunną awarię samochodu i
brak asertywności, skazane są wspólną podróż przez amerykańskie bezdroża.
Prawdziwą gwiazdą filmu jest Jason Mantzoukas, wcielający się wygadanego ekscentryka Richarda, który
choć pozbawiony jest stałego zatrudnienia, dochodów i celu w życiu,
stara się zasypać te problemy czczą gadaniną i pozornie złotymi myślami (a
kiedy to nie pomaga – hektolitarami alkoholu).
#3.
Zatrzyj ślady / Leave No Trace, reż. Debra Granik
Ojcowski melodramat z survivalem i wojną w tle. Reżyserka
Debra Granik po raz kolejny po Do szpiku kości, przenosi się w leśne ostępy, by
to właśnie tam osadzić kameralną historię zmagającego się z traumami ojca i
jego kochającej córki. Caroline nie ma łatwego życia. Jest poddawana
nieustannemu treningowi, musi ciągle doskonalić swoje umiejętności przetrwania
pod czujnym i wymagającym okiem rodzica. Łatwo byłoby przybrać tego rodzaju
historię w nadużycia, przemoc i brak ojcowskich uczuć, jednak Granik decyduje
się na zupełnie inne podejście. Relacja Willa i Caroline pełna jest miłości,
przywiązania i ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, co do prawdziwości
łączących ich uczuć. To właśnie przez to, dalsza część filmu działa tak mocno,
a finał wręcz rozkłada na łopatki. Ogromna zaleta w tym także Thomasin
McKenzie, wcielającej się w rolę Caroline, którą niewątpliwie czeka wielka
kariera.
#4. Za
horyzontem / Behind the Curve, reż. Daniel J. Clark
Za horyzontem to film dokumentalny poświęcony płaskoziemcom.
Małe wytłumaczenie dla niewtajemniczonych: istnieje (przede wszystkim w USA)
spora grupa ludzi twierdzących, że ziemia jest płaska. Poszczególne jednostki
różnią się ze sobą co do szczegółów. Niektórzy twierdzą, że wszystko jest
rządowym spiskiem, a my żyjemy pod gigantycznym kloszem jak tytułowy bohater
Truman Show. Inni uważają, że świat po prostu w tej sposób został stworzony
przez Boga, a potwierdzenia szukają w geocentrycznej Biblii. Niezależnie od
odłamu zgadają się jednak, że to, w jaki sposób myślimy o naszej kuli (talerzu?
dysku?) ziemskiej, jest wynikiem wielu lat przemyślanej propagandy. Za
horyzontem wchodzi w środowisko płaskoziemców, bardzo chętnie opowiadających o
własnych poglądach i widzących wszędzie okazję do głoszenia swoich
kontrowersyjnych tez. Bohaterowie otwierają się przed widzami, demonstrując
swoje wewnętrzne sprzeczności i potrzebę przynależności, którą realizują za
pośrednictwem uczestnictwa w ruchu płaskiej ziemi. Co jednak najważniejsze, twórcy
filmu nie nastawiają się wyłącznie na naśmiewanie z portretowanych
ekscentryków, lecz wyraźnie dają nam do zrozumienia, że każdy z nas ma jakąś
swoją „płaską ziemię”. Niezależnie czy jest to przekonanie o powiązaniu autyzmu
ze szczepionkami, żydowsko-masońskiej organizacji rządzącej światem czy
tajemniczych zamachach na głowę państwa.
#5.
Nienawiść, którą dajesz / The Hate U Give, reż. George Tillman Jr.
Jak być czarnym, lekcja pierwsza. Ten stworzony przede
wszystkim z myślą o nastolatkach film instruktażowy, powinien oglądnąć każdy.
Amerykanie w prosty (choć nie prostacki) sposób tłumaczą na czym polega problem
afroamerykańskiej tożsamości, skąd biorą się nietypowe imiona czarnoskórych
dzieci i dlaczego nie można być dwoma osobami na raz. Nienawiść, którą dajesz
skupia się przede wszystkim na bliskiemu współczesnej Ameryce zjawisku
brutalności policji w stosunku do osób czarnoskórych i to właśnie tej problem
czyni kluczowym elementem fabuły. Jedyne czego tu brakuje, to pełnej rozmachu,
epickiej sceny, z rodzaju tych typowo hollywodzkich. Takie podejście dziwi,
zwłaszcza, że okazji ku takiej prezentacji jest naprawdę sporo. Ale może to i
dobrze, bo nie wiem, czy starczyłoby mi wtedy chusteczek na cały seans. Pod
względem wyciskania łez, Nienawiść, którą dajesz plasuje się u mnie na równi z
(zaznaczmy: znacznie prostszym i konwencjonalnym) Cudownym chłopakiem.
A teraz mniej pozytywnie: rozczarowania.
Na 9. American Film Festival najbardziej zawiódł mnie
Pierwszy reformowany, typowany w zagranicznej prasie na jednego z liderów
tegorocznego oscarowego wyścigu. Początek filmu do złudzenia przypomina
Dziennik wiejskiego proboszcza (1951): żyjący samotnie w starym (jak na
amerykańskie warunki) kościele pastor, decyduje się codziennie spisywać swoje
przemyślenia celem doskonalenia samego siebie, ćwiczenia wytrwałości i pokory.
Ograniczający swoje potrzeby asceta jest człowiekiem z mroczną przeszłością,
jednak to nie ona okazuje się w Pierwszym reformowanym kluczowa, lecz
pojawiająca się prawie znikąd ekologia. Straumatyzowany pastor, zamiast
odmienić postawę zagubionego parafianina, sam się nawraca i to – uwaga uwaga –
na ekoterroryzm. A wszystko to przy dźwiękach protest songu Neila Younga
(który, z całym szacunkiem, ale w takim wydaniu brzmi jak ponury żart) i
komputerowymi tapetami z wychudzonymi niedźwiedziami polarnymi w tle. Przemiana
bohatera, zaskakująca i nagła, nie jest jedynym problemem filmu. Kolejnym jest
jego pretensjonalność, która kumuluje się (a może wręcz wybucha z nową siłą), w
jednej z końcowych scen, na którą dość zasadną reakcją jest siarczyste
przekleństwo. Jeśli tak ma wyglądać absolutna harmonia, wyjście poza samego
siebie i dotknięcie absolutu, to ja dziękuję, zostaję na ziemi.
Spory zawód sprawiła też Mandy, która, jak wszyscy
zakładaliśmy, miała być kampową, współczesną wariacją na temat kina eksploatacji,
filmów akcji lat 80. i kariery Nicholasa Cage’a. Wraz z początkiem projekcji
usłyszeliśmy całą serię znajomych pyknięć, a po sali rozeszła się lekka woń
chmielu. Rozochoceni widzowie wybuchali radosnym śmiechem podczas przydługiej
ekspozycji, jednak nawet najbardziej wytrwali, w końcu zrezygnowali ze
spontanicznego okazywania radości (oprócz pani siedzącej zaraz za mną, która
sądząc po wydawanych dźwiękach, chyba przechodziła załamanie nerwowe). Mandy
dawała wyjątkowo mało okazji do śmiechu. Celebrowała swoje powolne tempo, z
uporem maniaka pokazywała te same miejsca w różnych opcjach oświetlenia i
dopiero po godzinie ewoluowała w kino zemsty, w którym Nick Cage mści się na
swoich oprawcach. Zamiast kinofilskiej zabawy otrzymaliśmy nieciekawą i zdecydowanie
przydługą instalację galeryjną (jak to słusznie stwierdził Michał Walkiewicz w swojej recenzji), która jedynie chwilami przypominała sobie o swojej
filmowości. Szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz