poniedziałek, 29 października 2018

9. American Film Festival: Podsumowanie

Zacznijmy relację z 9. edycji American Film Festival konkretnie i pozytywnie. 
Oto moje TOP 5 zobaczonych tam filmów (kolejność, jak zwykle, przypadkowa).

#1. Pierwszy człowiek / First Man, reż. Damien Chazelle


Kosmiczny Ryan Gosling krąży już w kinach, ale chętnie skorzystałam z możliwości nadrobienia go na Americanie. Wszyscy dobrze znamy finał tej historii: Amerykanie lądują na księżycu, wygrywając tym samym kosmiczny wyścig ze Związkiem Radzieckim. Znacznie mniej wiemy jednak o drodze, jaka doprowadziła do realizacji celu. Damien Chazelle wprawnie, choć wyrywkowo, przestawia potyczki NASA z kolejnymi problemami, koncentrując się przede wszystkim na niepozornym Neilu Armstrongu, granym oszczędnie przez Ryana Goslinga. To właśnie ten skromny, wycofany i niesamowicie pracowity inżynier marzący o lataniu, ostatecznie stanie się tytułowym pierwszym człowiekiem, który postawi stopę na powierzchni księżyca. Chazelle łączy zawodową karierę bohatera z jego życiem rodzinnym, którym zarządza żona Janet. Grającej ją Claire Foy udało się wyjść poza zwyczajowy schemat czekającej na nieobecnego męża żony i chwilami to właściwie jej bohaterka, poruszająca się w wąskich ramach życia domowego, wydaje się ciekawsza od eksplorującego kosmos męża. Prawdziwym zachwytem była dla mnie końcowa sekwencja lądowania na księżycu, zrealizowana z taką delikatnością i dokładnością, że wręcz można pokusić się o stwierdzenie, że Chazelle dorównuje w umiejętności portretowania kosmosu mistrzowi Kubrickowi (i nie, nie chodzi o rzekome wyreżyserowanie przez niego lądowania na księżycu, tylko o 2001: Odyseję kosmiczną).

#2. Długa głupia podróż / The Long Dumb Road, reż. Hannah Fidell


Tym filmem zaczęłam pobyt we Wrocławiu i właściwie lepiej nie mogłam trafić, bowiem Długa głupia podróż jest przede wszystkim prawdziwie zabawna. Nie ma szczególnych ambicji, nie prezentuje trudnych problemów, ale daje tak bardzo potrzebne wytchnienie w potopie filmów o rozmaitych jednostkowych i zbiorowych trudnościach. Opiera się też na wyjątkowo prostym koncepcie: widz na własne oczy może obserwować docieranie (i ścieranie) się dwóch, totalnie różnych postaci, które przez niefortunną awarię samochodu i brak asertywności, skazane są wspólną podróż przez amerykańskie bezdroża. Prawdziwą gwiazdą filmu jest Jason Mantzoukas, wcielający się wygadanego ekscentryka Richarda, który choć pozbawiony jest stałego zatrudnienia, dochodów i celu w życiu, stara się zasypać te problemy czczą gadaniną i pozornie złotymi myślami (a kiedy to nie pomaga – hektolitarami alkoholu). 

#3. Zatrzyj ślady / Leave No Trace, reż. Debra Granik


Ojcowski melodramat z survivalem i wojną w tle. Reżyserka Debra Granik po raz kolejny po Do szpiku kości, przenosi się w leśne ostępy, by to właśnie tam osadzić kameralną historię zmagającego się z traumami ojca i jego kochającej córki. Caroline nie ma łatwego życia. Jest poddawana nieustannemu treningowi, musi ciągle doskonalić swoje umiejętności przetrwania pod czujnym i wymagającym okiem rodzica. Łatwo byłoby przybrać tego rodzaju historię w nadużycia, przemoc i brak ojcowskich uczuć, jednak Granik decyduje się na zupełnie inne podejście. Relacja Willa i Caroline pełna jest miłości, przywiązania i ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, co do prawdziwości łączących ich uczuć. To właśnie przez to, dalsza część filmu działa tak mocno, a finał wręcz rozkłada na łopatki. Ogromna zaleta w tym także Thomasin McKenzie, wcielającej się w rolę Caroline, którą niewątpliwie czeka wielka kariera.

#4. Za horyzontem / Behind the Curve, reż. Daniel J. Clark


Za horyzontem to film dokumentalny poświęcony płaskoziemcom. Małe wytłumaczenie dla niewtajemniczonych: istnieje (przede wszystkim w USA) spora grupa ludzi twierdzących, że ziemia jest płaska. Poszczególne jednostki różnią się ze sobą co do szczegółów. Niektórzy twierdzą, że wszystko jest rządowym spiskiem, a my żyjemy pod gigantycznym kloszem jak tytułowy bohater Truman Show. Inni uważają, że świat po prostu w tej sposób został stworzony przez Boga, a potwierdzenia szukają w geocentrycznej Biblii. Niezależnie od odłamu zgadają się jednak, że to, w jaki sposób myślimy o naszej kuli (talerzu? dysku?) ziemskiej, jest wynikiem wielu lat przemyślanej propagandy. Za horyzontem wchodzi w środowisko płaskoziemców, bardzo chętnie opowiadających o własnych poglądach i widzących wszędzie okazję do głoszenia swoich kontrowersyjnych tez. Bohaterowie otwierają się przed widzami, demonstrując swoje wewnętrzne sprzeczności i potrzebę przynależności, którą realizują za pośrednictwem uczestnictwa w ruchu płaskiej ziemi. Co jednak najważniejsze, twórcy filmu nie nastawiają się wyłącznie na naśmiewanie z portretowanych ekscentryków, lecz wyraźnie dają nam do zrozumienia, że każdy z nas ma jakąś swoją „płaską ziemię”. Niezależnie czy jest to przekonanie o powiązaniu autyzmu ze szczepionkami, żydowsko-masońskiej organizacji rządzącej światem czy tajemniczych zamachach na głowę państwa.

#5. Nienawiść, którą dajesz / The Hate U Give, reż. George Tillman Jr.


Jak być czarnym, lekcja pierwsza. Ten stworzony przede wszystkim z myślą o nastolatkach film instruktażowy, powinien oglądnąć każdy. Amerykanie w prosty (choć nie prostacki) sposób tłumaczą na czym polega problem afroamerykańskiej tożsamości, skąd biorą się nietypowe imiona czarnoskórych dzieci i dlaczego nie można być dwoma osobami na raz. Nienawiść, którą dajesz skupia się przede wszystkim na bliskiemu współczesnej Ameryce zjawisku brutalności policji w stosunku do osób czarnoskórych i to właśnie tej problem czyni kluczowym elementem fabuły. Jedyne czego tu brakuje, to pełnej rozmachu, epickiej sceny, z rodzaju tych typowo hollywodzkich. Takie podejście dziwi, zwłaszcza, że okazji ku takiej prezentacji jest naprawdę sporo. Ale może to i dobrze, bo nie wiem, czy starczyłoby mi wtedy chusteczek na cały seans. Pod względem wyciskania łez, Nienawiść, którą dajesz plasuje się u mnie na równi z (zaznaczmy: znacznie prostszym i konwencjonalnym) Cudownym chłopakiem.


A teraz mniej pozytywnie: rozczarowania.

Na 9. American Film Festival najbardziej zawiódł mnie Pierwszy reformowany, typowany w zagranicznej prasie na jednego z liderów tegorocznego oscarowego wyścigu. Początek filmu do złudzenia przypomina Dziennik wiejskiego proboszcza (1951): żyjący samotnie w starym (jak na amerykańskie warunki) kościele pastor, decyduje się codziennie spisywać swoje przemyślenia celem doskonalenia samego siebie, ćwiczenia wytrwałości i pokory. Ograniczający swoje potrzeby asceta jest człowiekiem z mroczną przeszłością, jednak to nie ona okazuje się w Pierwszym reformowanym kluczowa, lecz pojawiająca się prawie znikąd ekologia. Straumatyzowany pastor, zamiast odmienić postawę zagubionego parafianina, sam się nawraca i to – uwaga uwaga – na ekoterroryzm. A wszystko to przy dźwiękach protest songu Neila Younga (który, z całym szacunkiem, ale w takim wydaniu brzmi jak ponury żart) i komputerowymi tapetami z wychudzonymi niedźwiedziami polarnymi w tle. Przemiana bohatera, zaskakująca i nagła, nie jest jedynym problemem filmu. Kolejnym jest jego pretensjonalność, która kumuluje się (a może wręcz wybucha z nową siłą), w jednej z końcowych scen, na którą dość zasadną reakcją jest siarczyste przekleństwo. Jeśli tak ma wyglądać absolutna harmonia, wyjście poza samego siebie i dotknięcie absolutu, to ja dziękuję, zostaję na ziemi.


Spory zawód sprawiła też Mandy, która, jak wszyscy zakładaliśmy, miała być kampową, współczesną wariacją na temat kina eksploatacji, filmów akcji lat 80. i kariery Nicholasa Cage’a. Wraz z początkiem projekcji usłyszeliśmy całą serię znajomych pyknięć, a po sali rozeszła się lekka woń chmielu. Rozochoceni widzowie wybuchali radosnym śmiechem podczas przydługiej ekspozycji, jednak nawet najbardziej wytrwali, w końcu zrezygnowali ze spontanicznego okazywania radości (oprócz pani siedzącej zaraz za mną, która sądząc po wydawanych dźwiękach, chyba przechodziła załamanie nerwowe). Mandy dawała wyjątkowo mało okazji do śmiechu. Celebrowała swoje powolne tempo, z uporem maniaka pokazywała te same miejsca w różnych opcjach oświetlenia i dopiero po godzinie ewoluowała w kino zemsty, w którym Nick Cage mści się na swoich oprawcach. Zamiast kinofilskiej zabawy otrzymaliśmy nieciekawą i zdecydowanie przydługą instalację galeryjną (jak to słusznie stwierdził Michał Walkiewicz w swojej recenzji), która jedynie chwilami przypominała sobie o swojej filmowości. Szkoda.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz