sobota, 13 maja 2017

"Ania" / "Anne With an E"

So, we meet again... "Ania z Zielonego Wzgórza" była przekleństwem mojego dzieciństwa. Mogę śmiało powiedzieć, że nieustannie łypiąc na mnie złym okiem z półki, zyskała status mojego arcywroga. Nie leżała tam bezczynnie - czytałam ją uważnie, wzdychając co pewien czas i przewracając oczami na wszelkie możliwe strony. Przez większość świadomego dzieciństwa oraz cały okres nastoletni, książki Lucy Maud Montgomery kojarzyły mi się ze wszystkim co najgorsze i zajmowały to samo miejsce co znienawidzone przeze mnie sukienki z falbankami, w które moja niestrudzona mama próbowała mnie co pewien czas wtłoczyć. Możecie więc się domyśleć, że decyzja o sięgnięciu po świeży serial Anne With an E, który właśnie pojawił się na Netflixie była bardzo trudna i wymagała sporej odwagi. 


Najwyraźniej jednak warto czasami zebrać siły i wyjść ze swojej strefy komfortu. Ilość łez wzruszenia jakie wylałam nad Anne równa się jedynie z najlepszymi odcinkami Downton Abbey, a takiego binge-watchingu nie uskuteczniałam od dawnych czasów mojego pierwszego zauroczenia braćmi Winchester, które zaowocowało pochłonięciem na raz trzech sezonów Supernatural. Czyżbym więc nareszcie dorosła do Ani, wyzbyła się dziwacznego uprzedzenia i zrozumiała jej niezwykły urok? 


Niestety wygląda na to, że przyczyna mojego zachwytu serialem jest zupełnie inna. Jak słusznie podpowiadają recenzje, Anne With an E niewiele ma wspólnego z radosną atmosferą książek Montgomery. Serialowa Ania to dziewczynka po przejściach, dręczona przez demony przeszłości, które przypominają jej się co pewien czas w formie ponurych flashbacków. Bujanie w obłokach i wielka wyobraźnia wydają się sposobem ucieczki od doznanych krzywd, reakcją obronną organizmu, który pod wpływem traum zamyka się w bezpiecznym, wykreowanym przez siebie świecie. Serialowa bohaterka to Ania Shirley z PTSD, której ekscentryzm wcale nie miał pozytywnej genezy. Nieco zbyt mroczne jak na ujmujące krajobrazy kanadyjskiej Wyspy Księcia Edwarda, prawda? 


Ponadto niemal wszystkie zamieszkujące serialowe Avonlea kobiety to (w mniejszym lub większym stopniu) feministki. Z emancypacją flirtują zrzeszone w klubie książki młode matki, sama Ania niejednokrotnie daje wyraz swojej niezależności i nowoczesnego myślenia, a nawet konserwatywna Maryla przychyla się do niektórych postępowych pomysłów. 


Nawet najwięksi przeciwnicy takiej wizji życia na Zielonym Wzgórzu, zgodzą się jednak ze mną, że twórcy serialu poczynili bardzo dobre decyzje obsadowe. Amybeth McNulty idealnie pasuje do niezwykłej tytułowej bohaterki, nie tylko ze względu na uderzające podobieństwo zewnętrzne. Ania w tym wydaniu potrafi być równocześnie irytująca i ujmująca, piękna i brzydka, inteligentna i kompletnie głupia. Jest oceanem niejednoznaczności, zachwycającym charyzmą i energią. Bardzo dobrze sprawdza się także R.H. Thomson w roli Mateusza (choć motywacje jego postaci pozostają czasami zagadką) oraz Geraldine James jako jego oschła siostra, Maryla. A mogło być znacznie gorzej: w tym miejscu należy przypomnieć ubiegłoroczny film telewizyjny o Ani, w którym w roli Mateusza wystąpił Martin Sheen (załączam dowód). 

Warto wspomnieć także o niezłym Lucasie Jade Zumannie w roli zawadiackiego Gilberta. 
Podejrzewam, że dla fanów rudowłosej Ani i oddanych czytelników książek opisujących jej losy serial będzie bolesnym rozczarowaniem. Dla mnie jednak to jedyna forma Ani jaką nadal jestem w stanie przyjąć. Zaczęłam po angielsku, więc po angielsku skończę: one man's trash is another man's treasure.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz