niedziela, 26 sierpnia 2012

Rozprawa o metodzie wg Kai Ł.


Trochę bardziej teoretycznie i na poważnie. Osobiste refleksje na temat sztuki aktorskiej zainspirowane nauką do egzaminu z historii i teorii teatru, mentalnością Amerykanów oraz deszczowym Chicago. 

            Niezależnie od rejonu geograficznego, wszyscy aktorzy, twierdzą, że posługują się „Metodą”, choć przypuszczalnie niewielu z nich rozumie, na czym ona właściwie polega. Nie wiedzą również jak wiele niebezpieczeństw niesie ze sobą ta zwulgaryzowana wersja rosyjskiego oryginału.

            Konstantyn  Stanisławski, wielki rosyjski reżyser teatralny i teoretyk teatru, przeczuwał, że stworzona przez niego metoda aktorska zyska popularność i wielu zwolenników. Dlatego ostrzegał, aby nie podchodzić do niej jedynie formalnie i wyrywkowo. Mówił, że konieczne jest zrozumienie całego systemu, jego wszystkich aspektów i głębi. Pobieżne podejście do metody może być wręcz niebezpieczne, i to nie tylko dla sztuki, która stanie się sztuczna i nienaturalna, ale również dla aktora. Kiedy przypominamy sobie tragiczne losy gwiazd, takich jak Marilyn Monroe czy James Dean możemy z pełnym przekonaniem powiedzieć: To były prorocze słowa. 

            Metoda Stanisławskiego, w swoim pierwotnym zamyśle była niezwykle ironiczna. Z jednej strony oczekiwała od aktora znalezienia swojego prawdziwego „ja”, odkrywania nowych aspektów swojego jestestwa. Z drugiej strony oczekiwała, że wcieli się on w wiarygodny i naturalny sposób w kogoś zupełnie innego. Ten dualizm, nie został jednak przeniesiony na grunt amerykański. Lee Strasberg, który w 1951 roku został dyrektorem Actors Studio, skupił się tylko na jednym elemencie ze skomplikowanej metody rosyjskiego teoretyka. Odrzucił techniczne aspekty pracy aktora – takie jak rytm, rozwój fizyczny czy umiejętności praktyczne, na rzecz proponowanej przez Stanisławskiego „pamięci emocjonalnej”.

Amerykańska wersja metody, skupia się na tworzeniu prawdziwych i uczciwych emocji, każąc aktorom przypominać sobie własne przeżycia, by odnieść się do nich przy budowaniu postaci.  Amerykanie przekroczyli granicę nakreśloną przez Stanisławskiego. Pozwolili aktorowi w pełni zespolić się ze swoją rolą, czasami poddając się w pełni jej kontroli. Stanisławski ostrzegał przed podobnym podejściem. Twierdził, że prowadzi ono do utraty panowania nad sobą, kiepskiego aktorstwa i skupieniu na sobie, zamiast na odgrywanej postaci. Rosyjski reżyser nie chciał, by praca aktora była nieustanną wiwisekcją, wywlekaniem na światło dzienne najtrudniejszych i najbardziej bolesnych wspomnień o  których każdy człowiek woli zapomnieć. Zależało mu, by aktor odczuwał radość tworzenia - joy of creation. Kiedy przypominamy sobie stremowaną i sfrustrowaną Marilyn Monroe z filmu Mój tydzień z Marilyn, raczej nie przychodzą myślimy o emocjach takich jak radość.  

Amerykańska wersja „Metody” popadła w skrajność.  Lata 50. i 60. na gruncie amerykańskiego teatru, przyniosły pewien istotny problem.  Wszyscy aktorzy grali dokładnie w ten sam sposób, wielu z nich wymawiało swoje teksty w kompletnie niezrozumiały sposób, gdyż, jak twierdzili, daje to lepsze wyobrażenie o głębi wewnętrznych problemów bohaterów. Prasa nawet teraz, z lubością donosi, na jakie to poświęcenia są gotowi amerykańscy aktorzy podczas przygotowań do roli. Tyją, chudną, spędzają całe godziny na siłowni lub zamykają się w celach więziennych i szpitalach psychiatrycznych. To podejście bardzo dalekie od tego co proponował Stanisławski.  Amerykanie zdają się nie przywiązywać wagi do szczegółów i zachowują się według słynnej już „mentalności najeźdźcy”. Zagarniamy, upraszczamy i włączamy do naszego kręgu kulturowego. Czasem to może kończyć się karykaturalnie i tragicznie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz